- Nie sucha burza, lecz kalichlorek – odparł ojciec, mieszkający przed wojną w sławnej kamienicy na Targowej, vis a vis Kijowskiej. – Jasne, że kalichlorek – dodała mama, która wcześniej ze stolicą nie miała wiele wspólnego, ale na chemii znała się jak mało kto. W ten oto sposób dowiedziałem się, że wielkanocną stołeczną tradycją jest robienie hałasu za pomocą chlorku, którego pełna nazwa była dla mnie wtedy mianem dość tajemniczym.
Poza hukiem z tamtej Wielkanocy nie pamiętam nic więcej. Może w niedzielę poszliśmy na spacer, aby oglądać groby? Zapewne, zapewne tak. Może i dzień później zostaliśmy oblani wodą gdzieś na Twardej, Świętokrzyskiej albo Grzybowskiej? Chyba tak było, ale – głowy nie dam...
Pamiętam Grób Pański postawiony najbliżej podniebnego mieszkania, w kościele Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim. Ale właśnie – czy to było wtedy, czy dopiero potem? Bądź mądry… Albo pierwszy widziany grób u św. Anny – kiedy? A ta pamiętna kolejka przed wejściem do kościoła Niepokalanego Poczęcia NMP, opatrzonego napisem Res Sacra Miser, po sąsiedzku, gdzie – jak wynikało z rozmów dorosłych – miały być jakieś, kompletnie nic mi nie mówiące, akcenty polityczne? Znów to samo pytanie – kiedy? Sto razy kiedy! Prawdę mówiąc jednak – czy ma to jakiekolwiek znaczenie?
Huk po chińsku
Do dziś z tamtej, przechowanej w pamięci, atmosfery i obrzędowości, pozostały w powszechnym obyczaju – nadal pełne zaciekawienia – wędrówki na groby, a także peregrynacje ze święconką, podejmowane w imię podtrzymania tradycji również przez osoby świeckie. Zanika – na szczęście – obyczaj dyngusa. Zanika niestety także – i tu objawia się moja sentymentalna ambiwalencja – zwyczaj strzelania z kalichlorku. Cóż – chłopaki wprawdzie hałasują jak za dawnych dobrych czasów, ale już nie za pomocą tego przeciwbólowego środka! Dziś nadwiślańskim hukiem rządzą Chińczycy. Gdzie w tym warszawski szarm, gdzie czerniakowski albo wolski szyk, że o marymonckim nie wspomnę?
Według tradycji obchody Wielkiejnocy zaczynają się w Niedzielę Palmową. Także i jej obrzędowość wciąż zmienia oblicze. Oczywiście, poświęcone palmy nadal zatykane są za domowe krzyże i święte obrazy, ale przecież do willowych drzwi coraz częściej przybijane są okazjonalne – na pierwszy rzut oka zaoceaniczne – zajączki. To prawda, że wciąż można kupić rodzime palmy, bazie, ale też coraz częściej swe palmowe wizje oferują na każdym kroku artyści. Albo inna rzecz – kim są gwiazdy palmowoniedzielnego kiermaszu? To południowoamerykańscy Indianie! I żeby nie było wątpliwości – nie mam nic przeciwko temu, ot, świat się zmienia, a wraz z nim plac Zamkowy, zajęty przez owych artystów i ich sporą, zahipnotyzowaną – miarowym rytmem przesyconym kolorowymi dźwiękami – publiczność.
Gość z wiwatówką pod pachą…
Zaczęło się od kanonady, wypada rzecz zakończyć z podobnym akompaniamentem. Tym bardziej że moja przygoda z suchą burzą ma godziwe korzenie. Otóż – hałasowanie za pomocą kalichlorku upowszechniło się nad Wisłą w roku 1905, gdy carscy zarządcy zabronili używania działek-wiwatówek stosowanych w przedrozbiorowej Warszawie do wielkosobotnich i wielkoniedzielnych strzelanin… I skoro już o tych armatkach mowa: krótka historia na koniec. Marzec 1968 roku. Trwa protest na uniwersytecie, na Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie pełno milicji, a tu – groteska po polsku! – drepcze Traktem Królewskim gość z wiwatówką pod pachą… Niósł ją do Desy, nie mając pojęcia, że właśnie zapisuje się do grona postaci żywcem wyjętych z powieści Mrożka. Daleko, mówiąc nawiasem, nie zaszedł, bo milicjanci natychmiast go zatrzymali, stawiając zarzut próby obalenia ustroju siłą. Wyszedł z tego, na szczęście, bez szwanku, choć jego armatka całkiem bezpłatnie, zdaje się, zasiliła zbiory Muzeum Wojska Polskiego.
Jedno jest jasne: z pewnością nie owo działko mnie obudziło. To musiał być kalichlorek. Rodzice, jak zwykle, mieli rację.