Co miesiąc wrocławscy seniorzy spotykają się z wyjątkowymi osobowościami świata sztuki i kultury, a także działaczami i pasjonatami języka esperantow ramach cyklu "Jaki wspaniały jest ten świat". Jednym z prelegentów był Roman Dobrzyński - podróżnik, pisarz, filmowiec. W maju opowiedział on o swoich wspomnieniach z Nepalu. W wywiadzie z Joanną Ryłko z Wrocławskiego Centrum Seniora opowiada z kolei o tym, jak znajomość języka pomogła mu w życiu i jakie ma sposoby na ciekawe prezentowanie zdobytej wiedzy.
Joanna Ryłko (Wrocławskie Centrum Seniora): Panie Romanie, spotykamy się dziś po raz trzeci we Wrocławskim Centrum Seniora, w ramach cyklu „Jaki wspaniały jest ten świat”. Pana opowieści o podróżach cieszą się niezwykłym powodzeniem wśród wrocławskich seniorów, którzy tak licznie przychodzą na Pana pokazy. W czym tkwi Pana fenomem przyciągania uwagi widzów?
Roman Dobrzyński: Bardzo trudne pytanie, bo pozostaje mi się tylko chwalić… Myślę, że nie ma na świecie rzeczy ciekawych i nieciekawych. Nie ma tematów złych ani dobrych. Wszystko zależy od tego, jak się je przedstawi. Znam ludzi, którzy, zdawałoby się o nieprzyjemnym i nudnym temacie, potrafią bardzo ciekawie, ze szczegółami opowiadać.
Ja - w zasadzie kiedyś pisałem, potem mówiłem do kamery – właściwie do czerwonej lampki w kamerce, nie wiedząc jak ludzie na to reagują… Ale miałem również i mam nadal doświadczenia w przemawianiu publicznym.
Stosuję taki chwyt, który pozwala przykuć uwagę: należy mówić do konkretnego człowieka, zmieniać go co jakiś czas na sali, ale zawsze mówić do konkretnej osoby. Wtedy jest o wiele łatwiej mówić, a przede wszystkim widzi się czy dana osoba jest w ogóle zainteresowana.
Montując film, ale także pisząc, zawsze stawiam przed sobą człowieka, jak on to odbiera, bo nie robię tego dla siebie, tylko dla kogoś innego. Jest też taka zasada, że do każdego tematu trzeba być przygotowanym i trzeba mieć wiedzę. Jeszcze jedna sprawa, na którą zwrócił mi uwagę jeden z moich przyjaciół, zapytany przeze mnie o to, dlaczego pisze takie cienkie książki. Odpowiedział mi, że grube jest łatwo napisać, zaś cienkie, ale konkretne – trudniej.
Są pewne zasady, których się trzymam. Po pierwsze, nie mówię z mikrofonem, bo zniekształca głos i swobodę. Po drugie, nie używam kartek, nawet jeśli mam się pomylić, ale wtedy ludzie wiedzą, że mówię do nich, a nie odczytuję z kartki. Język pisany jest zupełnie inny niż mówiony. Trzeba po prostu do ludzi mówić! Wolno się mylić i powtarzać, gdyż to dodaje wypowiedzi autentyczności. Zbyteczne jest szokowanie i używanie mocnych słów.
W ramach cyklu „Jaki wspaniały jest ten świat” upowszechnia się międzynarodowy język esperanto, którego jest Pan wielkim miłośnikiem i działaczem organizacji esperanckich. Skąd to zamiłowanie? W jakich okolicznościach rozpoczęła się Pana przygoda z esperanto?
R.D.: Kiedy byłem nastoletnim chłopcem, zorganizowano w Warszawie płatny kurs nauki esperanta. Mój ojciec - pomimo panującej u nas w tamtym czasie biedy - powiedział mi: „Ucz się, nie wiesz, co ci się w życiu przyda”. I tak przez przypadek nauczyłem się tego języka.
Kiedy ukończyłem prawo i dziennikarstwo, nie znalazłem pracy. Były to lata sześćdziesiąte, bardzo trudne czasy dla dziennikarzy. I wtedy dzięki esperantystom otrzymałem wizę do Hiszpanii. Byłem pierwszym dziennikarzem, który pokonał dwie żelazne kurtyny, przede polską paszportową i jeszcze trudniejszą hiszpańską – wizową. W 1964 r. objechałem Hiszpanię na skuterze „Osa”, opisałem ją z autopsji. Opublikowałem kilkadziesiąt reportaży. Potem napisałem książkę „Hiszpania z elementarza”, która została wydana w wysokim nakładzie i cieszyła się wielkim powodzeniem. Esperanto otworzyło mi drogę do dziennikarstwa. Teraz, po wielu latach, okazuje się, że żaden inny język nie jest mi tak przydatny, jak esperanto.
Czyli znajomość esperanto pomaga w podróżach po różnych krańcach świata?
R.D.: Tak, bardzo,. Choćby w ostatniej podróży do Nepalu. Najwięcej informacji zdobyłem z książki napisanej po esperancku przez węgierskiego podróżnika Tibora Sekelja. W Nepalu przez cały miesiąc używałem jedynie esperanta, miałem świetnych rozmówców w tym języku. Mogłem używać innych języków, które jako dziennikarz znam, ale nie musiałem, bo tam porozumiewałem się po esperancku. Można oczywiście rozmawiać po angielsku, ale to tylko wymiana informacji, a używanie esperanta – to jak bycie wśród przyjaciół.
Język został wymyślony w Polsce, ja z niego korzystam i poznaję ciekawe osoby. W Nepalu poznałem m.in. najwyższego człowieka, mieszkającego w tym kraju, który choć dopiero uczy się esperanto, może być uznany za największego esperantystę świata. W ogóle uważam, że esperanto jest doskonałym pomostem między obcymi sobie kulturami.
Znany jest Pan także z licznych publikacji w języku esperanto. Chciałabym przez chwilę zatrzymać się na książce „Ulica Zamenhofa”, która jest wywiadem „rzeką” z wnukiem twórcy esperanta. Jak przebiegała praca nad tą publikacją?
R.D.: Wnuk Zamenhofa, Ludwik Zaleski-Zamenhof mieszka w Paryżu. Przez 10 lat rozmawialiśmy na temat tej publikacji przy okazji jego wizyt w Polsce oraz wymienialiśmy informacje listownie. Praca nad tworzeniem tej książki była o tyle trudna, że pan Ludwik z początku nie chciał rozmawiać i opowiadać o swojej przeszłości, ale w miarę spotkań, przełamywał się i przypominał sobie zaskakujące wydarzenia, które wcześniej całkowicie wyparł ze swej pamięci.
Tak po 10 latach spotkań powstała publikacja, która do tej pory ukazała się w 14 językach. Nie miałem wpływu na żadne z tych tłumaczeń. Napisałem tę książkę najpierw po polsku, potem przetłumaczyłem na esperanto. Od razu pisałem ze świadomością, że musi to zrozumieć czytelnik „międzynarodowy”. Tworząc ją, widziałem przed sobą odbiorcę, na przykład Chińczyka, Japończyka i innych...
Słynne jest szczególnie japońskie wydanie, owiane legendą eksperymentu lingwistycznego. Czy to prawda, że tym tłumaczeniem zajmowało się ogółem 67 esperantystów?
R.D.: Tak, prawda. Inicjator przekładu Tsukasa Kobayashi powiedział mi, że nie mógł sobie pozwolić na poświęcenie co najmniej roku czasu na tłumaczenie książki. Zwrócił się przez Internet do esperantystów japońskich z prośbą o współpracę. Zgłosiło się 67 osób znających dobrze język. Każda z nich dostała po kilka stron do przetłumaczenia. Pan Kobayashi otrzymał przez Internet wszystkie tłumaczenia w ciągu zaledwie tygodnia. Cały materiał przekazał do korekty czterem esperantystom biegłym w języku, a następnie on sam dokonał ostatecznej kompilacji tekstu. To jest przypadek godny księgi Guinessa i zarazem przykład roli esperanta jako języka pomostowego literatury.
Powróćmy do Pana pasji podróżniczej. Proszę opowiedzieć, jak przygotowuje się Pan do wyprawy, zwłaszcza do miejsc nieznanych, odkrywanych przez Pana po raz pierwszy?
R.D.: W podróżach bardzo często korzystałem i korzystam z pomocy esperantystów. Wiele razy musiałem przygotowywać się na miejscu. Opanowałem tę sztukę, ale zawsze też czytam przed podróżą. Czasami jednak nie ma dokumentacji, a w Internecie informacje są zbyt ogólne.
Pracując przez 35 lat w TVP, zajmowałem się przede wszystkim Ameryką Łacińską. Musiałem docierać z kamerą do miejsca wydarzeń. Byłem świadkiem wielu przełomowych, ale i niebezpiecznych zjawisk. W 1974 r. widziałem z bliska rewolucję w Portugalii, w latach 80. ubiegłego wieku byłem w Nikaragui i Salwadorze, gdzie toczyły się wojny domowe. W 1989 widziałem upadek dyktatury wojskowej w Chile i Brazylii, w 1990 filmowałem krwawe wydarzenia w Rumunii itd.
Zawsze starałem się robić swoje, ukazywałem fakty i unikałem ich interpretacji. Uważałem i uważam nadal, że głównym zadaniem dziennikarza jest uczciwe przedstawianie rzeczywistości. Sukcesy filmowe zacząłem odnosić, kiedy technika poszła do przodu i sam zacząłem kamerować.
Film ciekawy wymaga szczegółów, trzeba się rozglądać z kamerą… Jak się filmuje, to jednocześnie nie można słuchać. Notuję, dopytuję się na miejscu, ale najpierw filmuję, potem rozmawiam. Zasada jest cały czas ta sama: obraz jest zawsze pierwszy, bo co z tego, że ja zbiorę jakieś informacje, jeśli nie będę miał do tego obrazu. Filmuję dużo, a wykorzystuję tylko część materiału. Robię przykładowo pół godziny filmu i zamieszczam tylko to, co sprawdziłem, i o czym zdobyłem informacje. W filmie obraz jest priorytetem.
Czy może Pan zdradzić wrocławskim seniorom, jaki zakątek świata przedstawi Pan przy okazji kolejnej wizyty?
R.D.: Będzie to Brazylia.
Wraz z wrocławskimi seniorami czekamy zatem z niecierpliwością na to kolejne spotkanie. Dziękuję za rozmowę, a właściwie za piękną opowieść o podróżach i esperanto.
R.D.: Dziękuję.
Projekt „Jaki wspaniały jest ten świat” wspólnie organizują Centrum Edukacji Międzykulturowej – Biuro Regionalne Wrocław oraz Wrocławskie Centrum Seniora. Najbliższe spotkanie odbędzie się w piątek 27 czerwca o godzinie 14.00, a jego tematykę - „Toruńskie niespodzianki z degustacją pierników" - przybliży pani Teresa Nemere, etnograf z Muzeum Etnograficznego w Toruniu, znana esperantystka, emerytowany lektor esperanta na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Wstęp na spotkanie jest bezpłatny, ale obowiązują zapisy!
Zapisy:
Wrocławskie Centrum Seniora
pl. Dominikański 6 (pok. 20), 50-159 Wrocław
tel. (71) 772 49 38, czynny w godzinach 10.00-15.00
mail: wcs.kokoszkiewicz@gmail.com
osobiście: pok. 20
Czytaj również: