Skąd pomysł, żeby ruszyć w samotny rejs dookoła świata?
Do tego się dojrzewa. Po rejsie dookoła Ameryki Południowej postanowiłem udowodnić, że jestem dobrym kapitanem i nawet bez załogi potrafię sobie poradzić. Zacząłem trenować na Bałtyku, a gdy się okazało, że daję radę, to postanowiłem popłynąć dalej. Wielką popularnością cieszyły się wtedy regaty samotnych żeglarzy przez Atlantyk. Zaproponowałem więc Polskiemu Związkowi Żeglarskiemu, żeby nasz kraj wystawił swego reprezentanta, co spotkało się z przychylnością. Wygrałem eliminacje, a potem zacząłem nadzorować budowę jachtu „Polonez”. Wtedy pomyślałem, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, to popłynę dalej. Te ścieżki były już przetarte, bo wcześniej dookoła świata przepłynął już inny Polak – Leonid Teliga. Po zakończeniu regat w USA dostałem zgodę, aby kontynuować wyprawę. I tak zrobiłem, ale inaczej niż Teliga. W rejsach dookoła świata są dwie trasy: łatwiejsza – przez kanał Panamski, i druga – na wschód, w zasadzie wokół Antarktydy. Ta druga jest dużo trudniejsza, bo bywa nawiedzana przez sztormy. Przede mną pokonało ją zaledwie ośmiu żeglarzy.
W tamtych czasach każde sto dolarów było na miarę złota. Łatwo zorganizować taki rejs?
Samotna żegluga jest mało kosztowna, bo na pokładzie znajduje się tylko jeden człowiek i rzadko zawija do portów (śmiech). Ja odwiedziłem tylko cztery, a prawie cały zapas żywności miałem z kraju. To nie koszty były największym problemem, ale zgoda na wyprawę. Widziano jednak, że dobrze sobie radzę, więc ją dostałem, choć pod warunkiem, że zdążę wrócić do Polski na... Dni Morza. Udało się i miałem huczne powitanie. Organizowanie tak długich wypraw zawsze jest jednak trudne.
Samotny rejs zmienia człowieka?
I to bardzo. Ja starałem się nic w sobie nie zmieniać, ale u innych bywało różnie. Dochodziło do samobójstw czy rozpijania się. Podczas rejsu są ogromne emocje i nie pozostają one bez wpływu na psychikę. Moja ostatnia książka „Uczucia oceaniczne” to właśnie zbiór esejów z zakresu psychologii żeglugi.
Czytaj więcej w CafeSenior: Anna Nehrebecka - panna z dworka
Urodził się Pan we Lwowie, a wychował na Dolnym Śląsku. Jak Pan tam trafił?
Rzuciły nas tam wojenne losy. Mój ojciec był pilotem i konstruktorem lotniczym. Przed wojną pracował w zakładach PZL Mielec. Historia rodzinna mówi, że tuż przed wejściem Niemców podpalił fabrykę, co, oczywiście, trudno zweryfikować. Potem przez Węgry i Rumunię dotarł do Portugalii, a następnie do Anglii. W końcu wylądował w Kanadzie, gdzie pracował w biurze konstrukcyjnym. Reszta rodziny wraz z całą falą emigracyjną zasiedliła Wrocław i Szczecin. Ja akurat trafiłem do Wrocławia. Moja matka zaczęła wtedy studia medyczne, więc wychowywałem się u dziadków. Obok była Odra, po której pływaliśmy na kajakach. Od tego się zaczęło.
Kiedy po raz pierwszy po wojnie zobaczył Pan ojca?
Kiedy miałem 19 lat. Popłynąłem do niego „Batorym”. Miałem w ręku zdjęcie ojca i wypatrywałem kogoś podobnego na nabrzeżu. No i stał. Okazało się, że ponownie się ożenił i ma piątkę dzieci! Zyskałem więc liczną, amerykańską rodzinę. Bardzo chciałem zobaczyć Stany, ale wszyscy lubili siedzieć w domu. Wyruszyłem więc sam autostopem, zwiedzając Kanadę i USA. W ten sposób powstała moja pierwsza książka „Hobo”. Czułem się co najmniej tak, jak Jack London, tylko że jego bohater wędrował szlakiem kolejowym, a ja poruszałem się po drogach.
Kiedy zaczął Pan żeglować?
Gdy miałem 14 lat. Chodziłem do szkoły koło przystani żeglarskiej AZS-u. Zgłosiłem się tam, ale nie przyjęto mnie, bo – jak powiedzieli – byłem za młody. Gdy przyszedłem drugi raz, jesienią, okazało się, że potrzeba rąk do pracy przy sprzęcie. Wtedy nikt już nie patrzył na wiek. I tak się tam zakotwiczyłem. Zacząłem z nimi pływać – najpierw po jeziorach, a potem wyruszyłem w swój pierwszy morski rejs. Miałem wtedy 17 lat i bardzo mi się to spodobało. Kapitanem też zostałem w młodym wieku – 25 lat.
Czytaj więcej w Cafesenior: Fajbusiewicz na tropie
Gdzie Pan wtedy pływał?
Rejsy ograniczały się głównie do Morza Bałtyckiego i Morza Północnego. Doszły mnie jednak słuchy, że kapitan Bolesław Kowalski organizuje wyprawę dookoła Ameryki Południowej. Zgłosiłem się do niego, ale mnie wyśmiał i powiedział, że cała załoga jest już skompletowana, a on nie potrzebuje drugiego kapitana. Zorientował się jednak, że jestem dziennikarzem i mógłbym coś o tym napisać. Ponieważ do wyprawy został jeszcze rok i zaprosił mnie na próbny rejs. O moim losie zdecydował przypadek. W trakcie obiadu przysiadł się do naszego stołu kucharz. Nie spodobało się to kapitanowi, który był bardzo czuły na punkcie jachtowej etykiety. Zgodnie z nią kuk nie jest traktowany jak członek załogi, ma się zajmować wyłącznie kuchnią, czyli kambuzem. Nie wolno mu więc siadać z innymi przy stole. Tej tradycji kapitan bardzo hołdował i zbeształ kucharza tak okrutnie, że ten, gdy tylko dopłynęliśmy do portu w Świnoujściu, zabrał swoje rzeczy i zszedł z pokładu. Pojawiła się więc szansa, że na jego miejsce wejdzie ktoś inny. Tak zostałem kucharzem pokładowym!
Potrafił Pan gotować?
Nie, ale bardzo się starałem, bo wiedziałem, że drugi raz taka okazja już się nie trafi. Jedzenie pochodziło głównie z konserw. Na pokładzie nie było wtedy lodówek, więc poznałem różne metody przechowywania mięsa, np. peklowanie i bejcowanie. Rejs trwał 15 miesięcy. Było pięknie, a jednocześnie koszmarnie. Nie tylko poznałem świat, ale też nauczyłem się biegle hiszpańskiego. Przebywanie tylu osób na małej powierzchni przez tak długi czas wywoływało jednak sporo emocji i konflikty. Gdy zszedłem z pokładu, po raz pierwszy pomyślałem, że przyszedł czas na samotny rejs.
Czytaj więcej w CafeSenior: Halina Kunicka - Poszłabym przez świat pod tą samą gwiazdą
Z zawodu jest Pan inżynierem elektronikiem. Pracował Pan w tym zawodzie choć chwilę?
Krótko, w Instytucie Elektroniki. Ale już wtedy zapisałem się na podyplomowe studia dziennikarskie i pisałem do różnych gazet o zagadnieniach technicznych. Po roku rozmyślań nad swoim życiem zawodowym wysłałem swój materiał na konkurs popularyzacji wiedzy, gdzie zająłem trzecie miejsce. Wkrótce po tym mój znajomy zaproponował mi pracę w gazecie. Spędziłem w niej kilkanaście lat. Odszedłem, ponieważ szefowie nie byli zadowoleni z tego, że więcej żegluję, niż piszę. Przeszedłem do telewizji, w której spędziłem kolejne kilkanaście lat.
Budował Pan też żaglowce...
Skonstruowałem dwa: „Pogorię” w 1980 r., a potem : „Fryderyka Chopina” w 1992. Dziś oba są w prywatnych rękach, a koszt ich wyczarterowania wynosi ok. 200 tys. zł miesięcznie. To dużo. Cały czas prowadzę dla młodzieży „Szkołę pod Żaglami” i dlatego chcę zbudować kolejny żaglowiec. Mój kolega, z którym kiedyś stworzyliśmy „Poloneza”, a który teraz konstruuje jachty w Nowej Zelandii, przygotował dla mnie plan. Żaglowiec ma się nazywać „Polonia”. Jest też stocznia, która nie tylko chce go zbudować, ale też wesprzeć finansowo budowę. Próbuję zainteresować tą kwestią kancelarię prezydenta i różne instytucje finansowe, ale nie wiem, czy to się uda.
Ile żaglowiec będzie kosztował?
Muszę zebrać 40 mln złotych! To duże wyzwanie. Przy „Pogorii” potrzebowaliśmy kilku milionów dolarów, które zresztą udało się zmniejszyć do miliona. W Stoczni Gdańskiej im. Lenina miałem bardzo dobre kontakty z konstruktorem, który na spotkania ze mną przy kawie zapraszał brygadzistów i robotników. Przynosiłem im swoje książki i rozdawałem autografy. Atmosfera była tak życzliwa, że za pracę przy „Pogorii” wypisywali faktury na statki, które budowali dla Związku Radzieckiego! Tak więc żaglowce dla ZSRR drożały, a „Pogoria” taniała. Przy „Chopinie” też nie miałem pieniędzy, materiały zbierałem po całej Polsce. Blachy dała Huta Częstochowa, liny – Bezalin z Bielska-Białej, a płótno na żagle – Stilon z Gorzowa. Żeby zapłacić stoczni za robociznę, wziąłem w banku kredyt na milion dolarów! To były czasy transformacji – rok 1989. Bank finansował różne dziwne rzeczy, a prezes miał gest i uwierzył, że mi się uda. Niestety, kredytu nie udało mi się spłacić w trzy lata, jak chciał bank, a ja wtedy nie wiedziałem, że w tego typu umowach termin spłaty powinien wynosić 10–20 lat. Po paru latach straciłem więc żaglowiec. Bank nie wiedział, co z tym zrobić i po dwóch latach sprzedał go jednej z warszawskich uczelni, i to w czasie, kiedy ja tam pracowałem.
Czytaj więcej w CafeSenior: Halina Kunicka - piosenka zamiast paragrafów
Jak młodzi ludzie mogą się dostać na Pana rejs?
Dzięki sponsorom rejsy są bezpłatne, ale trzeba spełnić określone warunki. Przez rok kandydaci muszą działać jako wolontariusze, np. w ośrodkach Caritasu czy hospicjach. Potem zabieram ich na zawody sportowe, gdzie biegają, pływają i podciągają się na drążku. Dzięki temu mam bardzo sprawną młodzież. To konieczne, ponieważ w czasie rejsu muszą chodzić wysoko po masztach.
Czym Pan się teraz zajmuje oprócz żeglowania?
Głównie piszę książki. W bibliotece „Szkoły pod Żaglami” mam już trzynaście pozycji i jestem z nich bardzo dumny.
Zimą jeżdżę na nartach. Wkrótce ruszam na lodowiec do włoskiego Maso Corto poćwiczyć slalom gigant. Niedawno udało mi się opanować technikę carvingową.
W 2020 r. planuję popłynąć do Dubaju na światowe targi Expo. Swój pomysł przedstawiłem w Ministerstwie Rozwoju i spotkałem się z przychylnym przyjęciem, choć jeszcze nie wiadomo, czy Polska weźmie w nich udział. Jeśli nie, to zorganizuję polsko-arabską „Szkołę pod Żaglami”.
Gdy pod koniec lat 80. prowadziłem podobne rejsy, ale polsko-rosyjsko-amerykańskie, idea się sprawdziła. Sam Gorbaczow uściskał mi rękę. Wtedy w Polsce w sklepach był tylko ocet, więc pomyślałem, że za rejs polskiej młodzieży powinni zapłacić ci, co mają pieniądze, czyli Amerykanie i Rosjanie. I tak się stało. Z amerykańskiej strony miałem sponsorów prywatnych, m.in. mojego ojca, a z radzieckiej – Komsomoł. Ci ostatni zadali mi tylko jedno pytanie: kto będzie oficerem politycznym. Odpowiedziałem, że ja. To ich zadowoliło, ale i tak dali nam swojego politruka w randze kapitana. Rosjanom pomysł tak się spodobał, że mieliśmy przyjęcie na Kremlu. Teraz jestem gotów popłynąć do Dubaju nawet podczas rejsu dookoła świata.
Rozmawiał: Mirosław Mikulski z Magazynu 60+