Pani Małgorzata kilku lat opiekuje się chorą na Alzheimera matką i opisuje swoje doświadczenia i spostrzeżenia. Powstała z tego niezwykła opowieść. Przedstawiamy jej kolejne odcinki.
Przeczytaj, jak zaczęła się ta historia >>
Zosia, tak jak Pablo Picasso, ma swojego gołębia. Na balkonie. Gołąb wysiaduje jajka w koszu, w którym latem sadzę pelargonie. Nie wychodzimy na balkon, żeby nie przeszkadzać. Zosię codziennie cieszy i zaskakuje widok wysiadującego ptaka. Wspina się na palce, żeby go lepiej widzieć i przeciera szyby w oknie. Bardzo dyskretnie.
Czuje się ważna i potrzebna. Sypie ziarno do miski, którą potem wystawiam na balkon. Zosia pierwsza dostrzega świeżo wyklute, nieopierzone pisklę. Nie potrafi już o tym opowiedzieć. Prowadzi nas tylko do okna.
Martwię się, jak zareaguje na nieobecność gołębi. Przecież niedługo odlecą i zostawią puste gniazdo. Próbuję wymyśleć jakiś ekwiwalent tego nieuniknionego braku. Ale gdy ptasia rodzina, któregoś dnia, opuszcza nasz balkon, Zosia nie sprawdza i nie szuka ich obecności. Minęła w swojej podróży ten świat.
W pewnym sensie to zbawienne i sprawiedliwe, że zapomina równolegle to, co trzeba ocalić, i też to, co zbędne lub przykre. W czysto potocznym sensie - mnie już nie pamięta. Nie potrafi powiedzieć - kim jestem ani dlaczego jestem. Chciałabym przekazać jej pewność, że będę jej towarzyszyć, że nie zniknę jak te balkonowe gołębie, ale nie wiem, jak to zrobić…
Razem robimy wszystko. Indywidualnie Zosia zajmuje się sztuką nowoczesną. Została performerką. Swoje dzieła montuje na okrągłym, dużym stole. Najważniejszą częścią jej działań artystycznych jest przenoszenie różnych przedmiotów. Komponowanie także. Zawsze zaskakujące.
Najciekawsze z „dzieł” składało się z obgryzionej psiej zabawki, małej poduszki, ubłoconego buta, serwetki i gazety. Obserwuję ją z progu pokoju. Jest bardzo pochłonięta przenoszeniem i ustawianiem. Odkrywa przy tym, tylko dla niej istotny sens tych starań.
Nie widzę jej świata. Ona inaczej widzi mój. Obydwie jesteśmy związane jedną drogą i wspólnotą uczuć. Moje są definiowalne, jej – choć podobne do moich – są już poza logiką słów. Ustawia te swoje kompozycje z takim skupieniem, że myślę o nich z szacunkiem. Za sam trud doniesienia w jedno miejsce, zgromadzone przedmioty zyskują nowy, inny wymiar.
Potem Zosia idzie myć ręce. Ta czynność jest realna, w pełni świadoma i powtarzana bardzo często w ciągu dnia. Pamięta kolejność tej czynności. Odkręcanie i zakręcanie wody. Dzisiaj mama uśmiecha się i patrzy mi w oczy. Przytomnie i nie z oddali. Bardzo znaczące i przejmujące są te spojrzenia. Czasami sięgają w głąb duszy. Pewnie dlatego, że coraz rzadziej udaje się Zosi tak spojrzeć.
Codzienność jest oswojona. Jednak każdy dzień przynosi jakąś maleńką stratę. Dni wypełnione pracą i staraniem są łatwiejsze. Jest w nich łagodność i spokój. Kapitan Alzheimer kręci sterem od niechcenia.
Zosia jest babcią. Od dawna. Ma trzech wnuków i ani jednej wnuczki. Obydwaj moi synowie, są blisko, trzeci wnuk trochę dalej, ale gotów na wezwanie. Najmłodszy akceptował babcię i jej chorobę jako stan naturalny. Tak mi się wydawało do pewnego momentu.
Był wtedy w pierwszej klasie szkoły podstawowej i usłyszałam jak rozmawiał z kolegą na temat wakacji. Tamten chłopiec spędzał je z babcią. – Wiesz, a moja babcia jest bardzo chora - powiedział mój syn. Pomyślałam, że mój synek, podobnie jak my wszyscy coś stracił, ale też coś zyskał. Utracił ten niepowtarzalny czas bycia rozpieszczanym i zaopiekowanym przez babcię.
Poczułam smutek, ale jednocześnie pewność, że tolerancja nauczona niejako przez osmozę, to znakomity kapitał na dorosłe jutro. Szczególnie, gdy usłyszałam jak dodał po chwili: - Ale wiesz jak moja babcia świetnie rzuca piłką?
Zosia bardzo lubi być przytulana, szczególnie przez wnuków. Zawsze uważnie słucha ich tłumaczeń, co jest czym i dlaczego. Cieszy się z kwiatów, które przynoszą. Niebezpiecznie robi się tylko w sąsiedztwie komputerów, szczególnie gdy Zosia wędruje z kubeczkiem wody. Mimo wszystkich trudów, wygrywamy ten czas. Jestem tego pewna, a czasami nie. Jak wszystkiego i zawsze.
Mam przed sobą zdjęcie mamy – młodziutkiej studentki medycyny. Patrzy w obiektyw i nie wyobraża sobie, że będzie babcią. Dzisiaj nie pamięta, że nią jest. Tak naprawdę to niczego nie zmienia. Zostały uczucia. Trwają bez określonych przez życie ról. Na pewno.
Największą przyjaciółką mamy była Monika. Farmaceutka. Starsza od Zosi o 20 lat. Monika nauczyła moją mamę gotować. Dla mnie była ciocią-babcią. Jej przepisy na pasztet, torty, szarlotkę, rogaliki są obecne w naszej kuchni. Wczesne dzieciństwo to wizyty cioci i jej wołanie od progu domu: Zochna, chodzi za mną szarlotka, pieczemy!...
Kulinarny repertuar zmieniał się zależnie od pory roku. Faworki, pączki, rolady. Zeszyt z przepisami kulinarnymi Zosi leży na kuchennej półce. Przypominam mamie o tym, jak świetnie gotowała i o tym, jak próbowałam ją i ciocię Monikę naśladować, gotując tak jak one. Mama jest zachwycona, oglądamy zeszyt i mówię o moim pierwszym, cytrynowym torcie. Koszmarnie nieudanym.
Siedzimy w kuchni razem z Zosią. Mam ją na oku i, dopóki się nie znudzi, opowiadam o tym, co przygotowuję na obiad. Dzisiaj jedzenie dla Zosi będzie zmiksowane. Po raz pierwszy. Dla mnie to dramatyczna czynność. Popłakuję, ale tak, żeby nie było widać. A potem dochodzę do wniosku, że trochę lituję się nad sobą. Hałas blendera, szara masa, która powstała z warzyw i mięsa…smutek i beznadzieja.
Zosia patrzy na mnie uważnie. Prostuję się. Pomidory, bazylia, trochę tymianku. Obiad robi się weselszy. Mama będzie mogła go zjeść bez trudu. Swoją własną łyżeczką. Sama.
Mam przed sobą nowe wyzwanie kulinarne – jak urozmaicić mamine obiady? Latem truskawki spróbujemy zjeść w całości. Z lodami. Kapitan Alzheimer salutuje, ale bardzo niedbale. Poczytuję to za komplement. Niedługo wiosna.
Dzisiaj jest mój osobisty dzień kobiet. Na krótko przed oficjalnym. Siadam w moim kuchennym azylu. O szarej godzinie z kubkiem kawy. To jedyna część dnia, kiedy mogę być sama ze swoimi myślami. Próbuję spojrzeć na wszystko z boku. Policzyć to, co się udało, i to czego nie zrobiłam, bo nie umiałam albo zwyczajnie nie chciało mi się.
Jestem pracowita, chociaż nie wychodzę do pracy. Sama dla siebie prowadzę tajne komplety. Językowe, psychologiczne. W obronie przed chorobą. To oczywiste. Wędruję gdzieś po bezdrożach obowiązków. Jak Scarlett O’Hara odkładam myślenie o problemach na jutro.
Jestem rodzinnym opiekunem, jestem opiekunem rodziny, to jest początek i granica mojego jestem. Na dzisiaj. Przecież najpiękniejsze jeszcze przede mną. W ten mój osobisty dzień kobiet próbuję zatrzymać czas na godzinę. Śpiący dom dodaje mi energii. A czas naprawdę płynie wolniej.
Chcę myśleć o sobie dobrze, ale to raczej nudne zajęcie. Zbieram siły. Zatrzymany czas to luksus myślenia o przeszłości. O kobietach mojej rodziny: mazurskiej babci Ernie, która sama nauczyła się mówić i czytać po polsku, i prababci Franciszce, podróżniczce spod krakowskiej wsi. Franciszka wyruszyła z maleńkim dzieckiem do Chicago, wróciła do Polski po 4 latach z dwiema córeczkami, żeby kupić gospodarstwo. Pradziadek miał przyjechać potem. Nie zdążył przed śmiercią żony i starszej córki. Umarły na grypę „hiszpankę”. Została moja babcia Stasia, mama mojej mamy.
To są moce niezwykłe, pozwalają na dystans do własnego życia. Zakazują użalania się nad sobą. Wskazują drogę. Zaraz wyruszę do swoich obowiązków. Przestanę milczeć i zacznę mówić. Gdzieś otworzyły się drzwi. Mój osobisty dzień kobiet się skończył.
Przeczytaj odcinki 26-30 >>
Tirli-Tirli, czyli ja, Zosia i Alzheimer. Odcinki 21-25
Data aktualizacji: 6 czerwca 2014