Kilka lat temu pani Zosia zaczęła chorować na Alzheimera. Od tej pory jej córka stale się nią opiekuje. Codzienność dostarcza jej materiału na niezwykłą historię o życiu i rodzinnej miłości. Przedstawiamy kolejne odcinki tego opowiadania.
Jak zaczęła się ta historia? Zobacz pierwsze odcinki Tirli-Tirli, czyli ja, Zosia i Alzheimer
Zosia jest chora. Pokaszluje, ma katar. Pewnie boli ją gardło. Ale tego nie wiem na pewno. Byłyśmy u pani doktor. Zosia pozwoliła się osłuchać, ale nie chciała pokazać gardła. Na wszelki wypadek dostaje antybiotyk. W domu mierzę jej temperaturę – 38,6. Leży w łóżku, bardzo cichutko. Kładę się na kanapie obok jej łóżka. Zosia śpi. Pod łóżkiem pies. Pilnuje.
Następnego dnia jest trochę gorzej. Bardzo ciężko oddycha. Do domu przyjeżdża pani doktor, osłuchuje mamę. Zapalenie oskrzeli. Oklepuję ją często. Poję, karmię bulionem. Nie chce jeść. Cały czas przysypia i kaszle. Śpimy w pokoju razem. Ja, pies, Zosia i kapitan A. Mają tajne porozumienie. Zosia nie odzywa się do mnie. Pytana jaki się czuje, w odpowiedzi zamyka oczy.
Tak mija kilka dni i nocy. Kupuję pieluszki i podkłady. Trwam w jakimś opętańczym wirze. Zosia milczy, kaszle, śpi i śpi. Prowadzi gdzieś tam, w tym obok świecie, jakieś pertraktacje z kapitanem. Rozpoznaję to po niespokojnym ruchu rąk i kręceniu głową.
Jakiś ranek. Zosia siada na łóżku i mówi głośno i wyraźnie: „Gdzie ja jestem?”. Trochę wygrane i trochę przegrane wracamy do życia. Przybył nam nowy mebel. Biała szafka na pieluszki. Coś zyskałyśmy i coś straciłyśmy.
Siadam obok Zosi. Przy jej łóżku. Schudła. Jest drobniejsza i mniejsza. Trzymamy się za ręce. Pies śpi. Pewnie to sen o bieganiu po łące, bo drgają mu łapy. Wzdychamy obie równocześnie. Potem ja się śmieję, a Zosia mówi: „A idź już!”. Zasypiamy. Bez snów.
Zosia bardzo lubi, kiedy się nią interesuję. Bez reszty. Tylko nią. Chce być najlepsza w grach, które wymyślamy, zawsze dobrze odpowiadać na pytania. Jest Zosią, ale nie jest dzieckiem. Szukam w sklepach gry „memo” bez misiów i laleczek. Kart „Piotruś” z wyraźnymi rysunkami. Prostych gier planszowych, które dałoby się wykorzystać w nasze pracowite przedpołudnia. Bezskutecznie.
Wymyślamy i wykonujemy sami: literki z grubej tektury, karty z geometrycznymi wzorami, plansze do gier. Zosia jest szczęśliwa i dumna, kiedy uda jej się ułożyć własne imię z tekturowych literek, albo kiedy wygra z nami w „Piotrusia”. Śpiewamy trochę podczas tych naszych trudów.
Dzisiaj sukces. Kupiłam w sklepie puzzle. Barwnie i przejrzyście, na bardzo dużych kawałkach grubej tektury namalowano schemat anatomii człowieka. Zosia układa, bardzo się koncentruje, jak kiedyś podczas przyjmowania pacjentów. Wpatruje się w ułożony fragment czaszki i przełyku.
„Widzisz Zosiu? Tu brakuje migdałków” – podaję jej brakujący kawałek układanki. „A pamiętasz dzieci czasami się przeziębiają…”- „Tak. Tak.” – Zosia pracowicie układa puzzle. „I wtedy chorują na zapalenie gardła, prawda?” – „No tak. Pharyngitis acuta”. Snop światła na pokład! Kapitan poprawia czapkę! –„Mamusiu, pharyngitis!” Jestem oszołomiona. „Tak, tak” – mówi Zosia. Jest zadowolona, ale bez euforii. To taki niewielki przebłysk, ale ja go zapamiętuję i chowam. Będzie potrzebny na pochmurne dni. Płyniemy sobie i jak zawsze patrzymy w jasną stronę.
W garderobie mojej mamy zawsze przeważał kolor beżowy, ecru, perłowej bieli i czasami jakiś brąz. Dbam o ten dobór barw, o urodę maminych strojów. W second handach można znaleźć wiele pięknych ubrań. Wbrew racjonalnemu poglądowi sąsiadki mamy, zakładam Zosi spódniczki zamiast spodni dresowych, kremowe bluzki z guzikami zamiast zapinanych na rzepy. Ubieranie trwa dłużej, ale mogę z czystym sumieniem powiedzieć: „Pięknie wyglądasz Zosiu!”
Mama się cieszy, wierzy, że to prawda i że mówię z przekonaniem. Zosia nie może przejrzeć się w lustrze. Zbyt ją niepokoiło własne odbicie. Ufa moim zapewnieniom, że wygląda ładnie.
Zakładam jej ulubione korale. Wiem, że bez nich nie byłaby zadowolona ze swojego wyglądu. Czeszemy włosy. Podcinam je sama. Od jakiegoś czasu tak jest wygodniej, wizyty u fryzjera przestały sprawiać jej przyjemność. Zosia akceptuje moje fryzjerskie umiejętności. Jej wygląd jest ważny dla niej i dla mnie. Z tego obok świata popatruje przecież na siebie i powinna być zadowolona. Łatwiej nam się żegluje ze świadomością, że odważyłyśmy się na mały bunt. Jesteśmy podporządkowane kapitanowi, ale mimo wszystko czasami próbujemy przechwycić ster i nie dostać po łapach.
Potrzebujemy głębokiego oddechu. Wychodzimy na spacer. Zosia wolniej chodzi i szybciej się męczy. Częściej siadamy na leśnych ławeczkach. Teraz tylko ja opowiadam, Zosia słucha. Ale uważnie obserwuje spacerowe alejki. Mówi wszystkim przechodniom „dzień dobry”. Z uśmiechem. Jest pewna, że z uśmiechem jej odpowiedzą. Czasami się udaje.
Myślę na tej leśnej ławeczce o tym długim czasie za nami, Zosią nie szarpią już złe emocje, minęłyśmy już czas burz i sztormów. Żal, że nie wpływamy już do spokojnych miejsc, na miłe pogaduszki. Mama przytula się częściej i coraz mniej mówi. Uśmiecha się, ale nie śmieje się głośno. Słucha, ale odpowiada tylko krótkimi zdaniami.
Zostawiłyśmy za sobą część naszych zajęć i rozrywek. Wyrzuciłyśmy już za burtę, jak zbędny balast, wyprawy do opery i na koncerty. Muzyka pozostała tylko w domu. Gimnastykujemy się w jej rytmie, oglądamy albumy z obrazami i zdjęciami, dotykamy kolorowych kawałków tkanin, o różnej fakturze. Zosia bardzo lubi układać je w pudełkach, zamykać wieczka i odkładać na bok. Pozostały spacery, moje monologi, śpiewane piosenki i Zosine „dzień dobry” i „dziękuję”. Brakuje mi „tirli-tirli”, zostało gdzieś za nami.
Tu na zewnątrz, na spacerowych ścieżkach, mam czas zobaczyć, że płyniemy szybciej, a nasz statek stał się bardzo mały. Wiem, że dużo jeszcze posiadamy, wszystkie uczucia i dobre myśli. Nasze wspólne bycie razem. Jesteśmy zespolone w ratowaniu dawnego „ja” mojej mamy. Próbuję dociec, jak ona teraz widzi świat. Godzę się z utratą kolejnych zachowań, to mnie uczy pokory. Nasza podróż zmusza do częstszego patrzenia w oczy mojej mamy, odgadywania jej emocji. Paradoksalnie jestem pewniejsza na tym etapie podróży. Jest spokojniej, ale nie nudno. Przewidywalnie, ale nie smutno. Ciągle mamy plany. I niezmiennie zaskakujemy kapitana. Na jutro planujemy jeszcze dłuższy spacer.
Zosia została „Easy Rider”. Ja też jestem „Easy Rider”. Co prawda, nie mamy harleya, tylko wózek inwalidzki, ale etykietka swobodnego jeźdźca bardzo nam odpowiada. Spacery są dłuższe i ciekawsze. Zosia wolno idzie alejką, a potem zręcznie sadzam ją na wózku i ruszamy w dalszą drogę. Mama z wózka nadal rozdaje łaskawe uśmiechy i swoje radosne „dzień dobry”. Czasami do tego dodaje jakiś nieoczekiwany komentarz. Lubi te przejażdżki.
Mijamy w naszych codziennych spacerach te same osoby, kłaniają się nam starsze panie i młode mamy z dziećmi. Zabawny bioenergoterapeuta, który zwykle biega po głównej alejce, zatrzymuje się przy nas, coś mamrocze i kładzie dłonie nad głową Zosi. Ostatnio mama wzruszała ramionami na to jego lecznicze zaangażowanie. Jesteśmy na tym wózku określone i zaliczone do kategorii „okaż współczucie”, teraz otrzymujemy je bez trudu.
Spacerując docieramy do miejsc, do których nie doszłybyśmy pieszo, bez wózka. Znalazłyśmy miejsce w lesie. Tylko naszą polanę, gdzie nikt nie przeszkadza. Pokazuję mamie konar o dziwnym kształcie, złocistego żuka na źdźble trawy i wszystkie cuda świata, jakie możemy na tej łące odkryć. Zatrzymujemy się czasami, wtedy czytam sobie i Zosi. Ostatnio „A lasy wiecznie śpiewają” T. Gulbranssena, ulubioną powieść mamy. Statek znowu się powiększył. Wymykamy się troszeczkę kapitanowi i to ja, pchając wózek, jestem motorem tej akcji.
Przeczytaj odcinki 21-25 >>
Tirli-Tirli, czyli ja, Zosia i Alzheimer. Odcinki 16-20
Data aktualizacji: 15 maja 2014