Poranek 6 grudnia należy do najdłużej wyczekiwanych i najszczęśliwszych chwil w roku każdego dziecka. I… rodzica.
Był ten pierwszy, który ciemną nocą cichutko i bezszelestnie wkradł się do naszego domu i zostawił paczkę pod moją poduszką. I naprawdę nigdy go nie usłyszałam i nie zobaczyłam, chociaż w ten wieczór długo się ociągałam z zamknięciem oczu. Otwierałam je z uporem, gdy mama podchodziła, żeby mnie okryć do spania. Za to paczkę groszków, którą zostawił dla mnie, wspominam do dziś. A smak cukierków-kamyczków, które były w środku, przywołuję w każde imieniny Mikołaja. Później, gdy już mogłam sobie kupić coś za własne pieniądze, kamyczki należały do ulubionego repertuaru słodyczy, którymi się objadałam. Jednak tamtego smaku nigdy nie odnalazłam…
Ponieważ Święty Mikołaj odwiedzał tylko małe dzieci, szybko przestał bywać u mnie. Przypomniał się dopiero dużo, dużo później, gdy dzieci pojawiły się w mojej własnej rodzinie.
Jakież to były inne Mikołaje… Przynosiły masę słodyczy i zabawek moim dzieciom. Upominki zbierane pracowicie przez Świętego przez kilka miesięcy wcześniej z myślą, aby zobaczyć wielką radość na małych buziach. Niecierpliwość, okrzyki zachwytu i radości wynagradzały te starania i pobudzały do kolejnych. Żeby te twarzyczki były jeszcze bardziej szczęśliwe.
Starsze dzieci podrosły, a Mikołaj musiał się dostosować do oczekiwań coraz bardziej wymagającego pokolenia. Już paczka groszków nie wystarczała…
Żeby było ciekawiej, należało odpowiednio ubarwić atmosferę oczekiwania. Więc były opowieści, czytanie książek, rozmowy, pisanie listów, a wcześniej listy obrazkowe. Listy musiały być często tłumaczone mamie, żeby podpowiedziała Mikołajowi, o co chodzi, w razie problemów z właściwą interpretacją obrazków czy niezdarnych pierwszych pisanych słów. I był płacz, gdy pewnej nocy Święty, przejeżdżając saniami zaprzężonymi w świetlne rumaki, ominął nasze okno, w którym widniały wystawione listy, poprawiane wielokrotnie, aby były odpowiednio widoczne i z tego poprawiania spadły z okna, chowając się za fotel… I moje tłumaczenia i usprawiedliwienia dla niezbyt spostrzegawczego i zapracowanego Mikołaja. I wielka radość mojego najmłodszego, który przybiegł do mnie z wielką emocją, wykrzykując, że właśnie widział, jak Mikołaj przejeżdżał po niebie…
Opowieściom odmalowującym wygląd całego zaprzęgu nie było końca. Do samego wieczora pojawiały się coraz to nowe szczegóły. Bo moje dzieci bardzo długo wierzyły w Świętego Mikołaja. Nawet gdy inne dzieci podsuwały im prawdę, to one nadal pozostawały w tej bajkowej atmosferze, którą stwarzał czas oczekiwania. Nie wiem, jakim cudem godziły świadomość istnienia obok siebie mamy-Mikołaja i prawdziwego Świętego Mikołaja, który kursował po całym nieboskłonie. I to była jedyna noc, kiedy chciały jak najszybciej zasnąć w oczekiwaniu poranka i czegoś mikołajowego pod poduszką. Bo tradycję pozostawiania paczek pod poduszką zachowałam.
Dzieci już prawie wszystkie dorosły, Mikołaj omija nas szerokim łukiem, nie widząc listów za naszymi szybami. A my cieszymy się radością na buziach innych dzieci i czekamy na prezenty gwiazdkowe. Czekamy na czas, kiedy to my, dorośli, już świadomie i z miłością do najbliższych zamieniamy się w Świętych Mikołajów. Na czas, kiedy to radość na twarzy obdarowanej miłością bliskiej osoby wzbogaca atmosferę rodzinnej wspólnoty.
A Wy? Długo wierzyliście w Świętego Mikołaja? A Wasze wnuki? Czekają?
Mikołajki. Wspomnienia pełne uśmiechu
Data aktualizacji: 4 grudnia 2013