Jolanta Królak: Jest Pani niezwykle pogodną osobą – uśmiechnięta, promienna, radosna – czy to ma związek z Pani pracą w teatrze, gdzie często grywa Pani role komediowe?
Lucyna Malec: W jakimś sensie, pewnie tak. Od początku moja kariera wiąże się z Teatrem Kwadrat, w którym komedie grane są dość często. Z natury jestem optymistką – może dlatego wybrałam zawód aktorki. Kiedy byłam dzieckiem, wydawało mi się, że życie wygląda jak w amerykańskim filmie, w którym zawsze jest happy end, a bohater wychodzi z każdej opresji.
Mówi się, że optymiści żyją dłużej i jest im łatwiej w życiu.
Zgadzam się z tym, choć nie jest wcale tak, że optymistom nic przykrego się w życiu nie przytrafia. Zdarza się, i to nawet częściej niż pesymistom, bo optymiści znoszą przeciwności losu z podniesionym czołem, a pesymiści takiej liczbie niepowodzeń nie daliby rady. Ale po co sobie utrudniać życie czarnowidztwem? Trzeba zrobić wszystko, żeby było nam jak najprzyjemniej. Jest tyle pięknych rzeczy, które można zobaczyć, i naprawdę się nimi cieszyć. Świat nam daje wiele radości – np. to, że codziennie słońce wschodzi, a potem zachodzi, dając nam wspaniały widok. Trzeba czerpać radość, skąd się tylko da.
Tak pięknie Pani mówi o naturze i radości życia. Skąd to się bierze? Medytuje Pani?
Nie. Mnie się po prostu wydaje, że ludzie są dobrzy. I jeśli nawet zrobią coś złego, to tłumaczę sobie, że może nie chcieli albo mieli trudne dzieciństwo... Wiem, że nie zawsze jest to prawda, ale wolę się trzymać swojej wersji.
W sztuce, którą bardzo lubię, „Przyjazne dusze” wygłaszam taką kwestię: „Nikt z nas nie wie, ile nam jeszcze życia zostało. I przyjdzie taki moment, że będziesz gorzko żałowała każdej zmarnowanej sekundy. Uwierz mi, wiem coś o tym”. I ja często to sobie powtarzam. Jerzy Wasowski kiedyś powiedział: „Po co się tym wszystkim tak przejmować, przecież jesteśmy tu na chwilę” – i tak sobie myślę, że przecież nie jesteśmy na Ziemi za karę.
Kiedy ujrzałam Panią w drzwiach, w dżinsach i dresowej bluzie, pomyślałam – nastolatka. Wygląda Pani świetnie – szczupła, piękna. Jaką ma Pani na to receptę?
O nie, nie wyglądam świetnie. Cały czas jestem w procesie odchudzania. To jest okropne, ale to przez mój zawód. Czasami człowiek przytyje i nie ma w tym nic wielkiego, wystarczy kupić sobie większe ciuchy i już. Ale w teatrze o nowy kostium nie jest tak łatwo. Bo trzeba pójść do dyrektora i powiedzieć, że się przytyło, a wtedy rusza cała procedura. Oprócz tego, że naraża się teatr na wydatki, to jeszcze człowiek wstydzi się, że mu tu i ówdzie przybyło. Dlatego trzeba się pilnować i starać dobrze wyglądać. Twarz i ciało są częścią mojego zawodu i muszę być w dobrej kondycji.
Zdjęcia do filmu zaczynają się o 5–6 rano. Z kolei w teatrze gra się przez 2–3 godziny z małymi przerwami. To chyba męczące?
Kiedyś tego nie odczuwałam, ale z wiekiem zaczęło mi to doskwierać. Wczoraj np. grałam w przedstawieniu „Szalone nożyczki”, w którym noszę buty na bardzo wysokich obcasach. To integralna część mojej roli. I proszę mi wierzyć – wytrzymać dwie godziny na tych obcasach nie jest łatwo. A czasami gramy dwa przedstawienia jednego dnia.
Kiedyś tak bardzo bolały mnie już nogi, że zdjęłam te buty i założyłam kapcie, i to wszystko na scenie. A „Szalone nożyczki” to akurat takie przedstawienie, podczas którego rozmawiamy z widzami. Zaraz więc zgłosił się pan z widowni i zapytał: „A dlaczego pani Barbara (moja postać tak ma na imię) zdjęła te piękne buty? Jej nogi tak ładnie w nich wyglądają…”.
I co, włożyła Pani te buty?
Nie miałam wyjścia. Włożyłam te okropne buty dla tego pana, żeby miał przynajmniej jakieś miłe widoki (śmiech).
Oczywiście nie przyznałam się, że nogi mnie bardzo bolały. Sztuka wymaga poświęceń. Właśnie dlatego trzeba mieć kondycję. Z urodą jest inaczej. Oczywiście trzeba o nią dbać, ale nie damy radę być młode na siłę. Na szczęście dla nas, ktoś musi grać babcie i matki.
To byłoby przykre dla aktorki, gdyby jej kariera trwała tylko kilka lat i kończyła się w wieku 35–40 lat. To jest zawód na całe życie.
To prawda. Irena Kwiatkowska grała do końca życia. Podobnie jak Danuta Szaflarska czy Hanka Bielicka. Przecież one były cudowne właśnie dlatego, że miały tyle lat, ile miały. Nie udawały, że są młode. Jak się ma 40 lat, można zagrać trzydziestolatkę, ale trudno już udawać, że się ma 18 lat. Bo w głowie ma się już coś innego.
Gra Pani w serialu „Na wspólnej” już chyba 13 lat. Nie nudzi się Pani tak rola?
Nie, wcale. Cały czas gram coś innego. Danusia się starzeje razem ze mną (śmiech). A poza tym praca w serialu nie jest aż tak absorbująca, jak się wydaje. Nie jest tak, że człowiek idzie codziennie na szóstą rano i tam gra, gra, i gra. W serialu jest wiele wątków i zdarza się, że jestem na planie tylko 3–4 dni w miesiącu. Znacznie cięższą pracę ma ekipa filmowa, która musi być tam codziennie.
Dla mnie te kilka dni zdjęć i granie postaci, która – nie oszukujmy się – dała mi wielką popularność oraz sympatię widzów, jest naprawdę bardzo przyjemne.
Na ulicy jest Pani kojarzona z serialową Danusią? Przechodnie zaczepiają i gratulują roli?
Nie, raczej są ciekawi, co dalej będzie się działo w serialu, czy wrócę do męża, który mnie zdradził (śmiech).
Może im Pani to zdradzić?
Nie mogę. Kiedyś przydarzyła mi się zabawna historia właśnie związana z serialem „Na Wspólnej”. W telewizji puszczane były odcinki, w których mój mąż miał kochankę, a moja serialowa postać jeszcze o tym nie wiedziała. I proszę sobie wyobrazić, że właśnie na ulicy „dowiedziałam się” o zdradzie telewizyjnego męża. Oczywiście to wszystko było w formie żartobliwej, ale usłużnie mi doniesiono: „Czy pani wie, co ten pani mąż wyprawia? Bo my wiemy”.
Lubi Pani też występować w dubbingach, widzowie najczęściej kojarzą Panią z Flinstonami.
Tak, jest nawet taka śmieszna historia z tym związana. W Internecie można znaleźć informację, że od początku – tzn. od 1966 r. użyczałam swojego głosu Betty Rubble, żonie Barney’a. A ja przecież dopiero się wtedy urodziłam. Proszę, jakie zdolne niemowlę (śmiech). Ledwo się urodziło i już w robocie (śmiech).
Ale gra Pani nie tylko role komediowe. Wystąpiła Pani m.in. w filmach „Mój Nikifor” i „Jak pies z kotem”, a także w przedstawieniu „Grace i Gloria” ze Stanisławą Celińską.
Bardzo lubię te role, ale chyba wolę grać w komediach. Przyjemnie jest dawać ludziom radość. Gdy widzowie po spektaklu biją brawo albo zgotują nam owację na stojąco, myślę sobie: „Chyba spędzili przyjemny wieczór...”.
Jak Pani spędza wolny czas?
Spaceruję, pływam, jeżdżę na rowerze, ale najchętniej wyjeżdżam, co niestety o tej porze roku nie zdarza mi się często. W teatrze sezon jesienno-zimowy i wiosna są najbardziej intensywne. Dawno już nie byłam zimą na urlopie.
Lubi Pani jeździć na nartach?
Bardzo, ale najbardziej lubię wjeżdżać na wyciągu. Siedzi się wygodnie na kanapie, macha nogami z przypiętymi nartami, obok miłe towarzystwo... Jak to kiedyś powiedział Edward Dziewoński: „Jedyne życie, które ma sens, to życie towarzyskie”. Można sobie porozmawiać, ktoś z piersióweczki poczęstuje, i to cudowne uczucie, kiedy się stanie na szczycie, a jeszcze do tego ma się fajny sprzęt i modne ubranko, okulary...
Rozmawiała: Jolanta Królak
Czytaj również:
Recepta na młodość Grażyny Wolszczak [WYWIAD]
Film to nie wszystko – wywiad z Olgierdem Łukasiewiczem
Magdalena Zawadzka: “Trzymam się wysokich lotów” [WYWIAD]
Teresa Lipowska: “Grałam i kapustę, i Balladynę” [WYWIAD]