Każdy z nas wie, że małżeńskie rocznice mają swoje nazwy, za którymi podobno – podobno – kryje się jakiś głębszy przekaz. Jest więc – po roku – rocznica papierowa, po dwóch latach – bawełniana, po trzech – skórzana, po ośmiu – spiżowa, po 14 – kości słoniowej. Hmmm… Kości słoniowej…
Każdy z nas wie równie dobrze, że są rocznice kryzysowe – pierwsza po siedmiu latach. – Ech – powiada przyjaciółka – dasz radę z siódmą, a potem poleci! Może tak być, ciekawe tylko, dlaczego tyle małżeństw wykoleja się przy rocznicy ósmej. – Ech – powiada przyjaciel – dasz radę z piętnastą, a potem jakoś pójdzie! Może, może, ciekawe tylko, dlaczego tak wiele małżeństw wykoleja się przy szesnastej.
Te kryzysowe rocznice zaczynają przypominać ostatnio jakieś milowe słupy na drodze życia, mówiąc nawiasem. Wynikają z planowania, a nie z odruchu, emocji, żalu, trwałego focha, odrazy, niechęci, nieporozumienia. Ot, dzieci dorosły, ty i ja możemy więc zacząć nowe życie, może będzie fajniejsze, niż dotychczasowe. Więc pa, cześć, miło było. Proszę? Że mieliśmy w tym roku obchodzić srebrne wesele? No to nie obejdziemy, bo i po co, dziury w moście nie będzie…
Bo i po co… Jak bumerang wraca to pytanie: do czego służy rocznica ślubu? Po co nam ona? Po co? Państwo wiedzą? Bo ja wiem. Tak mi się przynajmniej zdaje. Po to mianowicie, żeby – przy każdej następnej – znów uświadomić sobie, że potrafiliśmy być razem wtedy, gdy przychodziło pokonywać niebezpieczne życiowe zakręty (a to sobie przecież obiecywaliśmy), gdy trzeba było podejmować trudne decyzje (jak wyżej), gdy trzeba się było równo dzielić wspólnym dobrem i szukać kompromisów. Ta jedność, wspólnota działań, daje siłę. A jubileusz pozwala ją sobie uświadomić. I nakierować na kolejne lata. Proste.
Torty, przyjęcia, obchody? Można, jasne. Ale małżeńska buźka w czółko (?) z wiadomej okazji ważniejsza, może nie?
Ja tam dzisiaj dam tę buźkę, bo tak się składa, że 28 kwietnia obchodzimy z Czcigodną 35. rocznicę ślubu. Trudno w to uwierzyć, ale – bynajmniej nie bolesną...
fot. Archiwum domowe