Mistrz olimpijski z Moskwy i dwukrotny rekordzista świata w skoku o tyczce. Do historii przeszedł z powodu pamiętnego gestu, który pokazał gwiżdżącym radzieckim kibicom podczas igrzysk olimpijskich w Moskwie. Władysław Kozakiewicz w grudniu skończył 63 lata. Zapraszamy do lektury wywiadu. Ze znanym lekkoatletą rozmawiał Mirosław Jękot z „Magazynu 60+”.
Na początku zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobił. Dopiero miesiąc po powrocie z Moskwy do kraju zorientował się, jak to zostało odebrane. Że pokazując radzieckim kibicom niegrzeczny gest, sprawił rodakom radość i satysfakcję.
Był rok 1980, na Wybrzeżu trwały strajki, sklepy mięsne świeciły pustkami. To wtedy robotnicy przyspawali koła pociągów do szyn, żeby uniemożliwić wywożenie mięsa do Związku Radzieckiego. Każdy Polak chciał pokazać Rosjanom, co o nich myśli.
Dlaczego Kozakiewicz to zrobił? Podczas zawodów lekkoatletycznych atmosfera na stadionie jest zazwyczaj zupełnie inna niż w trakcie meczów piłki nożnej. Kibice nie gwiżdżą. Panuje cisza, w ramach lekkiego dopingu widzowie biją brawa. W Moskwie było inaczej. Gdy tylko na bieżni pojawiał się Polak na widowni słychać było gwizdy.
– Ciągle na nas gwizdali! Rozumiem, że robili to, bo chcieli, żeby wygrał Rosjanin, ale przecież pod koniec konkursu skakałem tylko ja. Nie miałem już żadnego przeciwnika i chciałem pobić rekord świata. Tymczasem oni wciąż gwizdali. Można się było wkurzyć. No więc pokazałem im to, co o nich myślałem – wspomina nasz mistrz.
„Gest Kozakiewicza” wzbudził protesty organizatorów. Podobno Rosjanie chcieli nawet odebrać Polakowi medal. W Polsce oficjalnie został zbesztany, ale po cichu, wiele osób, nawet z władz partii, mu gratulowało.
Trudne początki
Zaczął trenować, bo jego starszy brat był najlepszym polskim juniorem w skoku o tyczce, a potem członkiem kadry seniorów. Chciał też wyrwać się z domu i z biedy.
Razem z rodzicami, bratem i siostrą mieszkali w jednopokojowym mieszkaniu (o powierzchni 18 metrów kw) w Gdyni. Ojciec – nałogowy alkoholik terroryzował rodzinę. Kozakiewicz wspomina, że nie było tygodnia, aby przynajmniej dwa razy nie dostał lania. Każdy pretekst był dobry. ”Na pamiątkę” zostało mu sporo blizn i skrzywiona przegroda nosowa (ojciec uderzył go deską do krojenia chleba).
Kiedy Kozakiewicz był już pełnoletni, trener, chcąc wyciągnąć go z dołka, przekonał władze klubu do opłacenia mu samodzielnego pokoju. Nie były to żadne luksusy, tylko mały kącik w mieszkaniu u jakiejś kobiety, ale nareszcie miał spokój. Pieniądze zaczął zarabiać, gdy został rekordzistą kraju. Był już wtedy na etacie w stoczni, podobnie jak inni sportowcy.
– Nie mówię, że było źle, ale w porównaniu z piłkarzami Bałtyku Gdynia, którzy grali w II lidze i mieli po trzy fikcyjne etaty, nie były to wielkie pieniądze. Dostawałem 2,5 tys. złotych, co starczało mi na wyjazdy na obozy i treningi w Warszawie – wspomina.
Prawdziwe pieniądze
Naprawdę duże pieniądze przyszły, gdy zaczął jeździć na mityngi na Zachodzie. Wtedy stać go było już na kupno samochodu. Razem z Tadeuszem Ślusarskim, mistrzem olimpijskim z Montrealu, kupili we Włoszech fiaty.
– Zapłaciliśmy za nie po 2,5 tys. dolarów. Dla nas nie był to wielki wydatek, bo za start w jednych zawodach dostawaliśmy po 500 dolarów, a po zdobyciu złota w Moskwie – tysiąc. Można się było szybko dorobić – opowiada Kozakiewicz.
Choć w porównaniu z zarobkami dzisiejszych gwiazd sportu to niewiele. Sergiej Bubka, który zaczął startować wkrótce po naszym mistrzu i przez dziesięć lat był najlepszy na świecie, jest teraz multimilionerem. Kozakiewicz nigdy nie zarobił takich pieniędzy. Żyje z pensji nauczyciela wf-u w niemieckiej szkole. Nie zaoszczędził nic.
Wesołe życie sportowca
Sportowcy mieli jednak ciekawe życie. W tamtych czasach wyjazd za granicę był czymś wyjątkowym, a oni nie tylko często wyjeżdżali, ale także dorabiali sobie na boku handlem.
– Jeden naszych zapaśników nawet otworzył w wiosce olimpijskiej w Moskwie nielegalny kantor wymiany walut, w którym po czarnorynkowym kursie wymieniał sportowcom z Zachodu dolary na ruble. Na zawody zawsze ktoś wywoził wódkę albo kremy Nivea, a z Zachodu przywoziło się coś na wymianę. Ja się tym nie zajmowałem, bo organizatorzy placili mi za start i nie chciałem ryzykować cofnięcia paszportu – zastrzega.
W roku 1980 zmieniły się przepisy i sportowcy musieli płacić haracz Polskiemu Związkowi Lekkiej Atletyki. Mieli oddawać do związkowej kasy aż 40 proc. swego honorarium. Na szczęście, tylko oni wiedzieli, ile płacą im organizatorzy zawodów. Oficjalnie byli amatorami i nie mogli nic zarobić, bo groziła im dyskwalifikacja.
– Na Zachodzie wiedziano o tym, więc nie musieliśmy niczego podpisywać. Organizatorzy za występ płacili nam pod stołem i bez pokwitowania – śmieje się.
Sportowcy, tak jak gwiazdy muzyki, mieli fanów, którzy jeździli za nimi na zawody. Niektóre wielbicielki namawiały go, by się u ich boku ustatkował. Odmawiał mówiąc, że jest za młody na stały związek.
– Ale w końcu zabrakło mi tej drugiej połówki. Zakochałem się i ożeniłem – mówi.
Z żoną są razem już prawie 40 lat i wciąż się kochają. Mają dwie córki – jedna jest dziennikarką związaną ze światem mody, druga aktorką i reżyserką. Mistrz tyczki jest też szczęśliwym dziadkiem. Z rodziną stara się spędzać jak najwięcej czasu.
Emigracja do Niemiec
Niestety, nie zawsze było tak dobrze. W czerwcu 1985 roku potrzebował pieniędzy, wyjechał więc na zawody do Niemiec. Chciał wrócić do kraju we wrześniu z pełnym portfelem, ale polskie władze nazwały go zdrajcą, który opuścił kraj i postanowiły go zrujnować.
– Skonfiskowano mi cały majątek: zabrano 150-metrowe mieszkanie w Gdyni i wszystkie oszczędności w banku. Nie miałem do czego wracać – mówi.
Mieszkania do dziś nie odzyskał. Rozgoryczony dodaje, że odebrano mu wszystko, co miał, choć wcześniej dla kraju zdobywał medale i dawał z siebie wszystko.
– W Niemczech byłem z rodziną, więc postanowiłem tam zostać. Gdybym wyjechał na zawody do Francji, to pewnie zostałbym tam – mówi.
Nie było łatwo. Na początku mieszkał u znajomego i trenował w miejscowym klubie. Startował z polskim paszportem, dopiero później dostał obywatelstwo niemieckie. Wtedy zaczął występować w reprezentacji Niemiec. W 1986 dwukrotnie poprawiał rekord RFN.
Mówi, że jest człowiekiem spełnionym. Udowodnił też, że potrafi przezwyciężyć wszystkie przeciwności i z olbrzymią werwą idzie do przodu. Za swoje osiągnięcia został odznaczony m.in. złotym i srebrnym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Bądź Kozakiem
Władysław Kozakiewicz do dziś jest entuzjastą sportu i chętnie zajmuje się jego promowaniem. Dlatego wraz z Damianem Bąbolem, redaktorem serwisu PolskaBiega.pl, napisał książkę „Bądź kozakiem i dbaj o siebie”. Przekonuje w niej, że warto regularnie ćwiczyć (i oczywiście podpowiada jak), bo to daje nie tylko sprawność, ale też energię, której z upływem lat coraz bardziej nam brakuje.
Kozak nad Kozaki!
Data aktualizacji: 31 grudnia 2019
~ 7 minut czytania