Plan na starość Piotra Pustelnika – wiek nie ma znaczenia

Wiek to kwestia nastawienia. Jeśli człowiek o siebie dba, będzie żył długo i szczęśliwie – mówi 66-letni himalaista Piotr Pustelnik, doktor inżynierii chemicznej, alpinista i himalaista. Były pracownik naukowy Politechniki Łódzkiej. Uczestnik programu stypendialnego Fulbrighta, który wybrał… Himalaje. I zdobył wszystkie 14 szczytów liczących powyżej 8000 m n.p.m. Nagrodzony m.in. nagrodą Fair Play za kilkukrotne ratowanie zdrowia i życia swoim kolegom. Od 2016 roku prezes Polskiego Związku Alpinizmu. Ma 66 lat i czterech synów, dwaj starsi także wspinają się w górach, najmłodszy, dwuletni na razie... tylko na krzesła.

Z Piotrem Pustelnikiem rozmawiała: Danuta K. Gruszczyńska

10 lat temu mówił Pan: „Po Annapurnie, na której przeżyłem ciężkie chwile i żegnałem się z życiem, przyrzekłem sobie, że tam nie wrócę. Ale ta góra mnie wkurza i albo zrezygnuję, albo na nią wejdę”.
I w 2010 roku zrobił to Pan.


To był mój piąty atak na Annapurnę. Powiedziałem sobie, że to ostatnia wyprawa w góry wysokie, bo ile w końcu można! Poświęcenie tylu lat życia na taki cel staje się niebezpieczną obsesją. Gdy się w nią wpadnie, po prostu można stracić życie. Poza tym nie nadążałem już za partnerami, z którymi się wspinałem. To jest kwestia wieku, oni byli w lepszej dyspozycji, a szukanie kogoś, kto będzie chodził jak ja, nie opłacało się. Słowa, dotrzymałem – więcej w góry wysokie nie pojechałem.

Czyżby zdrowie szwankowało?

Nie, po prostu nie jestem już tak młody. A jak byłem zdrowy, tak jestem.

To świetnie! Bo pamiętam, jak opowiadał Pan o chorowitym dzieciństwie. Zapalenie stawów, mięśnia sercowego, wsierdzia. Zwolnienie z WF-u. I nadopiekuńczy rodzice.

Byłem jedynakiem, nic dziwnego, że się o mnie bali. Uważali, że sport mógłby mnie zabić.

Ale Pan uparł się uparł i zaczął chodzić po górach. Najpierw turystycznie, potem alpinistycznie i poszło z górki. Przepraszam, pod górę.

Poznawałem góry stopniowo. Od najniższych do najwyższych. Zawsze miałem niepewność co do swojego stanu zdrowia. Dlatego tak powoli wznosiłem się w górę. W końcu uwierzyłem, że jestem zwyczajnym, zdrowym człowiekiem i pewnie będę żył wiele lat, jeśli się gdzieś po drodze w górach nie zabiję.

Prawie się Pan zabił w 20-metrowej szczelinie. Na szczęście udało się Panu wydostać...

Dostałem od Stwórcy kolejną szansę, żeby dalej działać.

Czytaj też: Film to nie wszystko – wywiad z Olgierdem Łukasiewiczem

I działał Pan, stąd nagroda Fair Play. W czasie kolejnej wyprawy pomógł Pan kolegom, z których jeden stracił wzrok, a drugi zapadł na chorobę wysokościową. Nie myślał Pan, że wracając z nimi, straci szansę na zdobycie szczytu? Dlaczego Pan to zrobił? Mógł sprowadzić ich ktoś inny...

Być może dlatego, że kiedyś sam musiałem walczyć o życie i wygrałem tę walkę. Dla mnie w alpinizmie najważniejszy jest człowiek, partner. I relacje z nim. Łatwiej robi się rzeczy złe, gdy w grę nie wchodzi, tak bezpośrednio jak w górach, ludzkie życie. To jest nieetyczne, wywołuje niechęć, złość, ale prawie nigdy nie powoduje utraty życia.

Wracając do Annapurny, dotrzymuje Pan słowa i nie wspina się wysoko, ale powiedział Pan kiedyś, że góry są Pańską fascynacją, że na dole Pan się dusi. No i co? Jakieś działania zastępcze?
Słowa dotrzymuję, ale... ciężko jest utrzymać się na takiej niewidzialnej, psychologicznej smyczy, jeżeli przez całe życie się na niej nie chodziło. Przypadkowo, w czasie wyprawy na Mont Logan (niska góra, ma 5959 m wysokości, na obszarze arktycznym w kanadyjskim Jukonie) odkryłem, że ciągnięcie sań to coś fajnego. Jest lepsze niż noszenie, w ogóle się tym nie męczę.
Trzy lata później pojechałem na islandzki lodowiec Vatnajökull, największy w Europie. Zrobiłem 180-kilometrową trasę. Zapoznałem się z zasadami nawigowania w terenie, gdzie nie ma punktów odniesienia. Trzeba umieć posługiwać się kompasem, mapą, GPS.
I po 10 dniach na lodowcu stwierdziłem, że chcę zrobić więcej. Ostatnim sprawdzianem była tegoroczna wyprawa na Grenlandię. Pokonałem tam ok. 560 km. Po powrocie poczułem, że jestem przygotowany na biegun.
Oczywiście taka wyprawa to w dużej mierze problem logistyczny i finansowy, ale od strony psychicznej i fizycznej wydaje mi się, bo pewności człowiek nigdy nie ma, że jestem na nią gotowy. Wyruszam w grudniu 2018 roku. To jest mój plan na starość. Na razie.

Kiedyś mówił Pan, że lubi żyć w górskim, rozrzedzonym powietrzu, bo ono inaczej smakuje, inaczej pachnie, inaczej się nim oddycha…

Na biegunie też jest fajne powietrze. Jadę tam w lecie, w zależności od wiatru będzie –20, –30°C, ale co z tego? To krioterapia, świetnie konserwuje organizm. Z każdym dniem człowiek jest jakby trochę młodszy...

Jeśli nie ma genetycznych błędów, to degradacja organizmu powinna się cofnąć o jakieś dwa, trzy lata. Najniższa temperatura, jaką zanotowano na biegunie, to –78°C. Latem musiałoby się wydarzyć wielkie nieszczęście, żeby spadła poniżej –35.

Czytaj także: Krzysztof Cwynar: Najważniejsi zawsze byli dla mnie ludzie

Pan sobie żartuje, ale to nie jest „przebieżka” dla zdrowia.

Nie, nie, to jest poważne przedsięwzięcie. Do tego mamy się przebijać przez góry, więc będzie miało też aspekt trochę alpinistyczny. Dlatego nie traktuję tej wyprawy tak lekko. To jest coś, do czego trzeba się dobrze przygotować. Góry nie są wysokie, mają maksymalnie ok. 4200 m. Ale to wciąż góry i, co więcej, będziemy poruszać się po lodowcach, spotykać szczeliny, wielotonowe bryły lodu...

To nie jest dla mnie problem, będzie jak dawniej, zagrożenia czysto górskie. Natomiast w dalszej części trasy czeka mnie płaskowyż, czapa lodowa, którą spotkałem w skali mikro na Islandii i średniej na Grenlandii.
A na biegunie jest w skali 1 do 1. W trakcie marszu przez Grenlandię uderzyło mnie to, że nie ma tam żadnych znaczących wzniesień. Wszystko jest płaskie albo... bardzo płaskie. A jednak przez cały czas wznosimy się. Ale niezauważalnie, o 1, 2 stopnie nachylenia, więc oko tego nie widzi, tylko przyrządy rejestrują. Na odcinku 25–30 km różnica wysokości wynosi 200 m.
Ostatnio widuje się Pana nocą na ulicach Łodzi ciągnącego... opony.
To standardowy, uzupełniający trening polarników, który pomaga rozbudować te partie mięśni, które służą do ciągnięcia sań. Do tego dochodzi bieganie, siłownia, wszystko, co wzmacnia mięśnie, organizm. Ciągnięcie ciężkich sań to spory wysiłek. Jeśli ktoś wstanie prosto od biurka, może wytrzyma dwa dni, ale potem będzie leżał i kwiczał.
Żeby ciągnąć sanie przez miesiąc czy dwa, trzeba być bardzo dobrze fizycznie przygotowanym.
Jak długo będzie trwała ta wyprawa?

Cała wędrówka zajmie jakieś dwa miesiące. Na lodzie powinniśmy być ok. 35 dni.

A tutaj, w wieżowcu na 18 piętrze, siedzi Pan, bo „warunki rozrzedzonego powietrza Panu bardzo sprzyjają”?

W mBanku zajmuję się zabezpieczaniem banku na wypadek poważnych awarii informatycznych czy związanych z pandemią. Generalnie to ochrona przed dużymi katastrofami. Przecież jeśli bank nie będzie funkcjonował, to dla społeczeństwa awaria.

Cały czas robię coś, co wymaga również gimnastykowania umysłu. I to mnie bardzo cieszy. Bo człowiek całe życie się uczy i tak powinno być.

Naprawdę metryka w niczym Panu nie przeszkadza?
Uważam, że wiek jest kwestią nastawienia człowieka do życia. Jeśli chcemy się zestarzeć, to się zestarzejemy.
Jasne, że fizjologicznie cały czas się utleniamy, degenerujemy, ale jeśli człowiek o siebie dba, będzie żył długo i szczęśliwie. Trzeba nad sobą pracować.

Zobacz też: Zbigniew Buczkowski: Talent nie do interesów [WYWIAD]

porady zza lady