Marek Siudym: Nie oszczędzam się [WYWIAD]

Marzył o karierze w wojsku i omal nie został malarzem. Kocha konie oraz szybkie maszyny. I zupełnie nie identyfikuje się z tym łysiejącym facetem, którego widzi w lustrze. Poznajcie drugą twarz Marka Siudyma.
Spis treści

Marek Siudym na motocyklu

Gdy parę lat temu spotkaliśmy się na planie serialu „Złotopolscy”, przyjechał Pan do pracy motocyklem. Nadal Pan nim jeździ?


Oczywiście, tylko teraz mam nowy – harley’a. Nie myślałem o jego kupnie, ale przypadkiem trafiłem na egzemplarz sprowadzony ze Stanów − rocznik 1995, w znakomitym stanie. To klasyczny model, ostatni analogowy,  bez żadnej elektroniki. Wygląda zupełnie jak te, na których kiedyś jeździli amerykańscy policjanci, i jest po prostu piękny. Myślałem, że będzie trochę „leniwy”, ale myliłem  się. Ma ponad 1,3 litra pojemności, dobry moment obrotowy i bardzo szybko startuje. Niektórzy mówią, że harleyem nie należy jeździć zbyt prędko, bo ważniejszy jest styl, ale włóżmy to między bajki. Szybkość jazdy zależy od charakteru kierowcy. A ja nigdy nie będę jeździł wolno, bo tego nie lubię.

Czym Pan jeździł wcześniej?

Motocyklem klasy enduro. Bardzo mnie kręcą te motory, bo wszędzie wjadą i można nimi poruszać się w terenie. Pewnie jeszcze kiedyś do nich wrócę.
 

Kiedy zainteresował się Pan motocyklami?

Miałem 16 lat, gdy kolega z klasy pożyczył od wujka radzieckiego IŻ-a i dał mi się przejechać. Już wtedy wiedziałem, że to będzie moja pasja. Ale tak naprawdę zacząłem jeździć motocyklem na studiach. W szkole teatralnej poznałem Joachima Lamżę, który też był pasjonatem motoryzacji, i wsiąkłem na dobre.

Miał Pan jakieś wypadki?

Dwa, ale niegroźne. Obyło się bez żadnych kontuzji. W ogóle mogę powiedzieć, że jestem szczęściarzem. Mam 68 lat i ani razu nie byłem w szpitalu! Nigdy poważnie nie zachorowałem i niczego nie złamałem. A przez wiele lat zajmowałem się zawodowo jeździectwem i ponad sto razy spadłem z konia. Zawsze jednak wstawałem, otrzepywałem się i nic mi nie było! Myślę, że to dlatego, że mam dobrego Anioła Stróża i jestem zrobiony z dobrego materiału, na amerykańskich częściach (śmiech).

Dba Pan o swoje zdrowie?

I tak, i nie. Moją receptą na wszelkie dolegliwości jest ruch. Jeśli coś robię, to na sto procent. Nie oszczędzam się. Cały czas staram się być w dobrej formie. Jestem człowiekiem, który, by się dobrze czuć, musi być zmęczony fizycznie. Lubię biegać, skakać i rozciągać się.

Oczywiście nie mam już takiej kondycji jak przed laty, gdy trenowałem biegi przełajowe. Ale niespecjalnie czuję różnicę między sobą sprzed 40 lat i teraz. Dopiero gdy patrzę w lustro albo na rodzinne zdjęcia i widzę jakiegoś łysiejącego gościa, to jestem w szoku, że to ja. W ogóle się nie identyfikuję z tym człowiekiem.

A skąd się wzięła u Pana miłość do koni?

Najlepiej w życiu wychodzi mi właśnie trenowanie koni. Pierwszy raz, jeszcze jako dziecko, wsiadłem na zwykłego gospodarskiego konia, żeby go wyprowadzić na pastwisko. Potem jeździłem na warszawskim Służewcu i jako zawodnik w klubie Lotnik oraz w Legii. Później przez pewien czas prowadziłem też sekcję AZS na SGGW.

Teraz w prywatnym pensjonacie trzymam dwa konie. Jeden z nich to już emeryt. Ma 28 lat, ale cieszy się całkiem dobrym zdrowiem. Kiedyś odniósł kontuzję. Wtedy powiedziałem mu, żeby się nie martwił o swoją przyszłość, bo zapewnię mu dobre towarzystwo i stajnię do końca życia. Codziennie do nich zaglądam.

Jeździ Pan też na nartach?

Nie umiem, ale jeszcze się nauczę. Wiem to na pewno. Pochodzę z robotniczej Łodzi. W czasach mojej młodości, czyli w latach 50., nie było tam takiego zwyczaju, żeby wyjeżdżać zimą na narty.

Tradycyjnie za to wylewano lodowiska na podwórkach. Kiedy tylko robiło się zimno, rodzice przygotowywali wały ze śniegu, a dozorca brał szlauch i lał wodę. Potem przez całą zimę ślizgaliśmy się po lodzie i graliśmy w podwórkowego hokeja, choć nikt nie miał profesjonalnych łyżew ani kijów. Ja też śmigałem na dokręcanych do butów hokejówkach i nawet nieźle mi szło.

 

Porozmawiajmy o pracy. Podobno niewiele brakowało, a zostałby Pan malarzem...

To prawda, w dzieciństwie dużo o tym myślałam. W prezencie od losu dostałem umiejętność rysowania z perspektywą i z zachowywaniem proporcji. W 1966 roku zdawałem nawet do Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi. Niestety, nie dostałem się.

Ponieważ ostatni rok w liceum spędziłem dosyć hulaszczo, oblałem maturę. Członkowie komisju egzaminacyjnej na PWSSP po obejrzeniu moich prac stwierdzili wprawdzie, że dadzą mi szansę, ale warunkiem było dostarczenie we wrześniu świadectwa maturalnego, po poprawce. Musiało ono być jednak bardzo dobre, bo konkurencja była silna. No i nie podołałem. Od tamtego czasu przestałem malować i myślę, że dobrze zrobiłem. To bardzo stacjonarny zawód, który zmusza do systematyczności i bycia w jednym miejscu. A ja jestem osobą bardzo dynamiczną. Nie wytrzymałbym jako malarz.

Potem trafił Pan do wojska…

Bardzo chciałem pójść do wojska, bo upatrywałem w tym szansę na inne, ciekawsze życie. Chciałem zostać... zawodowym szeregowcem. Wydawało mi się, że taki szeregowy żołnierz to prawdziwie wolny człowiek. Niczego nie posiada, za nikogo nie odpowiada, tylko wykonuje rozkazy. Po służbie zaś może robić, co chce: bawić się w kasynie, grać w karty. Nie wiedziałem tylko, że w Ludowym Wojsku Polskim nie ma zawodowych szeregowców…
 

Podejrzewam, że szybko się Pan rozczarował...

Istotnie, ale bardziej rozczarowała mnie własna naiwność niż samo wojsko, bo nie było mi tam źle. Skończyłem nawet szkołę podoficerską, zostałem kapralem i niewiele brakowało, a stałbym się zawodowym żołnierzem. Mam duży sentyment do armii i dobrze ją wspominam. Należę nawet do Związku Żołnierzy Wojska Polskiego. Spotykają się tam byli wojskowi w wieku 60+, a kapral z generałem są po imieniu.

Dlaczego postanowił zostać Pan aktorem?

W armii spotkałem ludzi, którzy występowali w wojskowym zespole estradowym. Przyglądałem się ich pracy i spodobało mi się. Tak naprawdę wcale nie chciałem być aktorem, tylko zdać na jakieś wariackie studia i dobrze się bawić. Nie myślałem o tym, co będę robił potem. Może dlatego, że miałem luźny stosunek do egzaminów, zdałem je za pierwszym razem.

Słyszałem, że mocno Pan balował na studiach…

Nawet bardzo. Na pierwszym i na trzecim roku prawie nie chodziłem na zajęcia (śmiech). Powtarzałem nawet trzeci rok, co było prawdziwym ewenementem, bo zwykle w takich przypadkach wyrzucano ludzi ze studiów. Ale moje balowanie zostało jakoś zaakceptowane.

Już na studiach był Pan jednym z założycieli kabaretu Kur…

Założycielem i liderem kabaretu był Andrzej Strzelecki. Oprócz nas Kura tworzyli Krzysztof Majchrzak, Wiktor Zborowski i Joachim Lamża, potem doszedł jeszcze Paweł Wawrzecki. Ekipa była więc mocna i odjazdowa. Przez rok występowaliśmy w Studenckim Teatrze Satyryków (STS), a kiedy go zamknięto, przeszliśmy do Teatru Rozmaitości, którego kierownikiem literackim był wówczas Wojtek Młynarski.

A jak Pan został woźnicą w „Misiu”?

Dzięki STS-owi, bo wszyscy się znaliśmy. Był tam Staszek Bareja i Staszek Tym. Razem pracowaliśmy i spędzaliśmy wolny czas. Z teatru nigdy nie szło się prosto do domu. Po spektaklu część publiczności zostawała i przychodziła do nas, do bufetu, a tam życie toczyło się dalej. Jan Tadeusz Stanisławski co wieczór wygłaszał swój wykład z mniemanologii stosowanej, codziennie inny! Ktoś siadał do pianina, powstawały nowe skecze i monologi. To był nasz drugi dom. Prowadziliśmy życie prawdziwej cyganerii. Nawet jeśli ktoś nie występował w przedstawieniu, wieczorem przychodził do teatru jak do klubu, po prostu żeby się spotkać ze znajomymi. A z Bareją współpracowało mi się fantastycznie. Nigdy nie narzekałem na reżyserów, a poznałem w swoim życiu kilku wybitnych, m.in. czy Jerzego Dobrowolskiego i właśnie Bareję. Miałem szczęście do niezwykłych ludzi.

Lubi Pan oglądać siebie w tej roli?


Czy ja wiem? Nie zachwycam się sobą za bardzo, ale lubię oglądać „Misia” jako widz. Widać tam dużą różnorodność pomysłów, np. zawiłą intrygę na pograniczu groteski. Młodzi ludzie uważają, że ten film to tylko komedia, ale nie mają racji, bo scenariusz był oparty na rzeczywistości lat 80.

Dużo improwizowaliście na planie?

Autorem scenariusza był Staszek Tym i tego się trzymaliśmy, ale w takiej grupie każdy był w stanie coś wnieść od siebie.

A kabaret Olgi Lipińskiej?

To był najbardziej intensywny okres w moim życiu aktorskim. Nauczyłem się szybkości myślenia i dyscypliny, czyli tego, co jest potrzebne w tym zawodzie.

 

Gdzie teraz możemy Pana oglądać?

Gram dużą rolę w „Barwach szczęścia”, występuję również w kilku spektaklach w Teatrze Kwadrat i Capitolu. Na brak pracy nie narzekam.


Źródło: Magazyn 60+

Czytaj też: