Małgorzata Potocka - co daje jej joga i medytacja? [WYWIAD]

By zachować formę i szczupłą sylwetkę codziennie maszeruje z kijkami 10 km. Ćwiczy też jogę, która uspokaja ją i wycisza. Ale największą radość daje jej czas spędzony z córkami i wnukiem. Znana aktorka, Małgorzata Potocka mówi o swoich sposobach na dobre samopoczucie i szczęście.

Mirosław Mikulski: Widziałem na zdjęciu, jak robi Pani szpagat. Czy to fotomontaż?

Małgorzata Potocka: Ależ skąd! Przez całe życie sport był dla mnie bardzo ważny. Zamiłowanie do niego wyniosłam z domu. Mój ojciec jeździł na żużlu, a mama, reżyserka filmowa, była też pilotem szybowcowym. Chodziłam do szkoły baletowej i liceum sportowego. Skakałam wzwyż. W szkole aktorskiej trenowałam judo, szermierkę, akrobatykę sportową oraz jeździłam konno. Potem przez 20 lat regularnie uprawiałam jogging.

Jakie dyscypliny sportu Pani teraz uprawia?

Przede wszystkim nordic walking. Od paru lat codziennie, niezależnie od pogody, wstaję rano i chodzę z kijkami dziesięć kilometrów. Poza tym kilka razy w tygodniu, przez półtorej godziny trenuję na różnych przyrządach w sali gimnastycznej. Od 24 lat ćwiczę też jogę, a właściwie jej intensywną wersję czyli hatha jogę, która wymaga dużej sprawności.

Skąd zainteresowanie jogą?

Dzięki mamie, która ją ćwiczyła i była zafascynowana kulturą oraz medycyną Wschodu. W domu mieliśmy specyficzny, wschodni sposób gotowania, z którym wiązało się mnóstwo rytuałów, np. niczego nie gotowaliśmy w wodzie tylko na parze. Mama mówiła, że mózgiem organizmu są jelita. Nie wiem skąd ona to wiedziała, ale teraz piszą o tym książki.

Jest Pani wegetarianką?

Byłam, przez 18 lat. Potem zaczęłam podjadać mięso, bo okazało się, że mam anemię połączoną z depresją i lekarz kazał mi jeść więcej białka zwierzęcego. Od czasu do czasu zjadałam więc tatara albo stek.

Od czterech lat znowu unikam mięsa, ale nie jestem zbyt rygorystyczna. Jeśli podczas pobytu w Ameryce mam ochotę na wielki argentyński stek, to go zjadam, a potem trawię przez dwa tygodnie (śmiech). Jem również dużo ryb.

Zrozumiałam, że nie wolno do niczego podchodzić ortodoksyjnie. Jestem wrogiem diet. Jak jestem we Francji i kusi mnie bagietka, to jej sobie nie odmawiam.

Co Pani daje medytacja?

Uspokaja mnie i wycisza. Dzięki medytacji nabieram dystansu wobec tego co się dzieje na zewnątrz. Ostatnio mniej medytuję, ale staram się tego nie zaniedbywać.

W Pani życiu wiele się działo. Kilka razy musiała Pani zaczynać wszystko od zera. Skąd u Pani pogoda ducha?

Wszyscy mówią, że jestem silną i dzielną kobietą, a ja po prostu nie miałam wyjścia, bo musiałam wychować dwie córki i przetrwać. Rzeczywiście kilka razy zaczynałam wszystko od zera. Dla kobiety, której rodzice nie zostawili wielkiego spadku ani firmy przynoszącej duże pieniądze, to było ciężkie doświadczenie. Zawsze starałam się jednak odganiać od siebie złe rzeczy i zachować pogodę ducha.

Trudno się odciąć od przeszłości, bo jesteśmy zbudowani ze wspomnień, ale pracuję nad tym. Staram się zachować i celebrować te piękne, a nie rozpamiętywać złych. Generalnie to mi się udaje, są jednak momenty, kiedy wpadam w „wir”, który wkręca mnie w przeszłość i wtedy robię się smutna. Ale chyba nie jestem w tym osamotniona.

Powiedziała Pani kiedyś, że po rozstaniu z Grzegorzem Ciechowskim, a potem jego śmierci, wyrwała się Pani z depresji dzięki córkom.

To prawda, przede wszystkim dlatego, że musiałam się nimi zająć jako matka i jednocześnie zastąpić im ojca. Córki stanowią sens mojego życia. Oczywiście teraz są już dorosłe, ale człowiek mniej się boi życia wiedząc, że ma tak bliskie mu osoby.

Dużo czasu spędza Pani z córkami?

Teraz już mało, bo obie mają swoje życie i partnerów. Nie chodzimy już razem na całonocne tańce i nie wskakujemy w pierwszy lepszy samolot, żeby polecieć do jakiegoś ciepłego kraju.

Matylda ma pięcioletniego synka i wszystko jest mu podporządkowane. Odwiedzam ich dwa, trzy razy w tygodniu i bawię się z wnuczkiem. Czasami spędzamy razem całą niedzielę i jest fantastyczne.

Weronika mieszka w Nowym Jorku. Gdy przyjeżdża do kraju to jest wielkie święto i spędzamy razem dużo czasu.

Córki nie poszły w Pani ślady i nie są aktorkami...

To prawda. Zagrały kiedyś główne role w moim serialu, „Klasa na obcasach”, ale potem powiedziały, że nie chcą mieć takiego życia jak ja. I ja je rozumiem… Matylda ma teraz swoją firmę i zajmuje się nieruchomościami, a Weronika zajmuje się ochroną środowiska.

Jakie ma Pani plany zawodowe?

Aktor rzadko ma plany, bo albo ktoś do niego zadzwoni z propozycją roli, albo nie. Praktycznie wszystko może się zmienić z dnia na dzień. Ten zawód to nieustanne kupowanie losu na loterii.

Gram w teatrze Capitol i czasem w serialu „Barwy szczęścia”. Moja rola w tym ostatnim nie jest zbyt rozbudowana, ale daje mi wielką radość. Poza tym kręcę filmy o sztuce oraz piszę książkę o środowisku artystycznym w latach 80.

rozmawiał: Mirosław Mikulski

Czytaj także:

Teresa Lipowska: "Grałam i kapustę, i Balladynę" [WYWIAD]

Klan, motory i rodzina - Andrzej Grabarczyk [WYWIAD]

Marek Siudym: Nie oszczędzam się [WYWIAD]

porady zza lady