Jedni o wielkiej scenie marzą od dziecka, inni muszą do tego dojrzeć. Emilian Kamiński, aktor i właściciel warszawskiego teatru Kamienica, miał skończyć zawodówkę i zająć się „konkretną pracą”. – Rodzinnie nie byłem przewidziany do wyższych celów – mówi z uśmiechem.
rozmawiał: Mirosław Ryglicki
Udało się Panu przetrwać dziką reprywatyzację i uratować swój teatr?
Teatr jest już bezpieczny, ale rzeczywiście to był brutalny atak przeprowadzony przez szajkę, która usiłowała go przejąć. To była grupa zorganizowana, ale na szczęście dostała po łapach. Ani na moment nie zaprzestałem działania i teatr cały czas funkcjonował, chociaż próbowano mi zaszkodzić w różny sposób: szkalując mnie, a nawet chcąc zamurować część foyer. Działy się naprawdę rzeczy przedziwne, ale z drugiej strony mnóstwo osób mi pomogło. Zwłaszcza media. Ponad 100 tys. ludzi włączyło się w ten proces, pisali nawet do prezydenta Polski. Jestem z tego bardzo zadowolony, ale to, co przeżyłem to moje. Normalny człowiek na moim miejscu już dawno dostałby zawału serca. Ja jakoś to przetrzymałem.
Zobacz też: Plan na starość Piotra Pustelnika – wiek nie ma znaczenia
Teatr Kamienica istnieje od 2009 roku, a jego budowa zajęła Panu siedem lat. Skąd pomysł, żeby mieć własną scenę?
Chciałem mieć wolność twórczą, a są rzeczy, z którymi nie mogę się zgodzić. Uważam, że świętości nie należy szargać. Jestem też za wolnością wypowiedzi. Własny teatr pozwala mi mówić to, co chcę.
Siedem lat budowy to jednak mnóstwo czasu. Byłem jedyną osobą, która wierzyła w sukces, i mówię to z całą odpowiedzialnością. Ani przez sekundę nie miałem wątpliwości, że to się uda, choć początkowo nic na to nie wskazywało. I, jak widać, miałem rację.
Łatwo być dyrektorem prywatnego teatru i walczyć o pieniądze?
Bardzo trudno. Mogę przewrotnie powiedzieć, że jest to pieczywo, które trudno się wypieka, ale tego smaku z niczym innym nie da się porównać. Miesięczne utrzymanie teatru, czyli pensje, podatki itp., to ok. 260 tys. zł! Oprócz tego trzeba mieć pieniądze na wystawianie kolejnych sztuk. Na szczęście moim platynowym mecenasem jest PKN Orlen, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Zwłaszcza że od miasta Warszawy nie mam żadnego wsparcia. Czasem uda nam się wygrać fundusze w konkursach Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Generalnie żyję ze spektakli i moim podstawowym mecenasem są widzowie, którzy na szczęście tłumnie odwiedzają teatr.
Dużo siwych włosów Panu przybyło od tych zmartwień?
To nie we włosach problem. Nie ma tygodnia bez zmartwień, ale jakoś żyję.
Ze zdziwieniem zauważyłem, że zanim został Pan aktorem, skończył Pan technikum ekonomiczne. Przydało się to w prowadzeniu biznesu?
Nie, bo uczyłem się ekonomii socjalizmu, a ta wiedza teraz nadaje się tylko na śmietnik. To była paranoja. Pamiętam, że kiedyś w szkole na podstawie książki do ekonomii musiałem udowodnić przewagę gospodarki socjalistycznej nad kapitalistyczną. A ja na podstawie tej książki udowodniłem coś zupełnie innego. Nauczyciel zaczął na mnie krzyczeć, bo to był partyjniak. A ja miałem wtedy więcej rozumu niż on. Od dziecka byłem przeciwko komunizmowi, nienawidziłem tego ustroju, jego głupoty i nazywania zła dobrem, i na odwrót. Oni nawet swojej gazecie nadali tytuł „Prawda”, choć kłamała.
Skąd pomysł, żeby pójść do technikum?
Rodzinnie byłem przeznaczony do zasadniczej szkoły zawodowej, żeby mieć fach w ręku (śmiech). Nie byłem przewidziany do wyższych celów. Ale dzięki mamie, która uparła się, żebym miał maturę, poszedłem do technikum, a potem na studia. Skąd się wzięło aktorstwo? Już jako nastolatek chodziłem z gitarą, śpiewałem i recytowałem wiersze w szkole.
Czytaj także: Jerzy Schejbal: Aktorstwo napędza mnie fizycznie i konserwuje psychicznie
Pewnego dnia w moim technikum pojawili się studenci z PWST, którzy prowadzili studniówkę. Ktoś z mojej klasy powiedział im, że gram na gitarze, śpiewam i powinienem zostać aktorem. I oni, pod prysznicami w sali gimnastycznej, zrobili mi taki mini egzamin. A potem zaprosili do szkoły teatralnej, gdzie znowu występowałem przed kilkunastoma innymi studentami. Od nich usłyszałem, że powinienem zdawać do szkoły. Poradzili mi jeszcze, żebym przygotowywał się sam i żeby nikt mi nie pomagał. Tak też zrobiłem i się udało. Zdałem za pierwszym razem. Bardzo szybko zorientowałem się, że to jest właśnie to, co chcę w życiu robić. A potem wszystko już ułożyło się samo.
Ma Pan trójkę dzieci. Czy któreś z nich pójdzie w Pana ślady?
Córka Natalia na pewno nie, bo już skończyła ekonomię. Kajetan, który ma dwadzieścia lat, też nie zostanie aktorem, ale najmłodszy czternastoletni Cyprian ma ciągoty w tym kierunku i być może pójdzie tą drogą.
Dużo Pan pracuje...
Pracuję głównie jako reżyser i to mnie najbardziej pasjonuje. Piszę też sztuki i oczywiście gram. Jestem rzemieślnikiem ze starej szkoły aktorskiej i próbuję to samo przekazywać młodym aktorom, bo teraz z rzemiosłem w teatrze źle się dzieje. Najważniejsze, że mam wolność twórczą.
Znajduje Pan czas na wypoczynek?
Oczywiście, ale mam go mało, teatr i życie rodzinne zobowiązują. Ostatnio spędziłem kilka dni na nartach niedaleko Białki Tatrzańskiej, ale nie za bardzo mi szło. Byłem zbyt zmęczony i wolałem chodzić na spacer do lasu, niż tłoczyć się na wyciągach. Byłem sam wśród drzew i ukochanej natury. To był najlepszy relaks. Ale najbardziej podoba mi się spędzanie czasu nad wodą. Jestem wędkarzem i lubię łowić ryby.
W ubiegłym roku skończył Pan 65 lat, ale chyba nie ciągnie Pana na emeryturę. Skąd u Pana tyle energii?
Sam nie wiem. Może jeszcze z dzieciństwa. Większość czasu spędzałem wtedy wśród drzew. Poza tym kocham życie, uważam, że jest ono największą wartością. Trzeba je jakoś zapełnić, nawet jak ma się gorsze chwile. Cały czas pracuję, gram, reżyseruję, dużo czytam i chciałbym, żeby to trwało jak najdłużej.
Emilian Kamiński: Nie byłem przewidziany do wyższych celów
Data aktualizacji: 9 sierpnia 2018